Kiedy rano przez próbowało się przedrzeć słońce, byliśmy pewni, że to koniec deszczu. Niestety już około południa chmury ponownie się zebrały, a potem wszystko wróciło do obowiązującej od ponad tygodnia normy, czyli zaczęło padać, potem lać, potem jeszcze bardziej lać, aż w końcu znowu lało bez przerwy przez długie godziny. Podobno suma opadów przekroczyła już średnią miesięczną dla sierpnia i wiadomo też, że nie przestanie padać w ciągu nocy .

W siedmiu z miast składających się na ogłoszono stan klęski (, Pateros, Malabon, Navotas, Valenzuela, Muntinlupa i w Pasig, gdzie poprzednio mieszkaliśmy). Coraz więcej dróg jest zalanych, lekcje w szkołach nadal zawieszone, ale już dzisiaj wrócili do pracy urzędnicy i prywatni przedsiębiorcy. Choć zalane jest aż 60% Metro , to życie w wielu miejscach toczy się tak, jakby powodzi nie było. W swoje podwoje otworzyły restauracje i centra handlowe, a na ulice wróciły samochody. Można więc odnieść wrażenie, że sytuacja się poprawia, choć jest to mało prawdopodobne, skoro wody bynajmniej nie ubyło, a wielu ludzi zostało ewakuowanych, bądź nie może opuścić swoich zalanych domów albo po prostu nie jest w stanie dojechać do pracy, bo zalane są ulice, które trzeba byłoby minąć po drodze.

To jednak nie tak, że „Manila znika pod wodą”, jak przeczytałam w jednym z nagłówków. Poza tym, używając określenia „Manila” tak naprawdę stosuje się pewne uproszczenie, bo w rzeczywistości problem dotyczy Metro Manila, a to jest olbrzymia przestrzeń, na którą składa się aż 16 miast, m.in. Manila City. Zalane są jedynie pewne części Metro Manila. Czasem są to po prostu miejsca bardzo wrażliwe na poziom deszczu i zalewane przy każdej możliwej okazji, tak jak to jest na przykład w przypadku Manili czy Malabonu, a czasem jest to związane z podniesieniem się poziomu rzek, tak jak to jest w przypadku Marikiny czy Pasig. Ponadto nawet, jeśli mówi się, że miasto jest „zalane”, nie oznacza to, że wszystko znalazło się pod wodą, a głównie te miejsca, które położone są najniżej.

Przejechaliśmy dziś całkiem długą trasę kolejkami MRT i LRT i wzdłuż EDSA, głównej drogi metropolii, nie widać zalanych terenów za wyjątkiem stacji Quezon (tam, aby wyjście ze stacji wymaga brodzenia w wodzie sięgającej do pół łydki) i okolicznych slamsów, które nie dość, że znalazły się pod wodą, to wiele z domów zostało zmytych z powierzchni prawdopodobnie jeszcze podczas ostatniego tajfunu.

Nieco gorzej wygląda sytuacja wzdłuż kolejki LRT, bo tam praktycznie prawie cały czas z okien pociągu widać ulice, na których woda sięga przynajmniej do kolan. Ubrani w kalosze wyszliśmy na zewnątrz na kilku przystankach i całe szczęście, że nie wybraliśmy się w sandałach, bo często nie było możliwości opuszczenia stacji suchą stopą. Ale to nie tak, że stacji opuścić się nie da, bo wokół nich naprędce zorganizowano małe firmy przewozowe składające się z rykszy i kilku osób (jedna osoba pedałuje, pozostałe osoby pchają), a tam, gdzie woda sięgnęła prawie pasa, wprowadzono nawet pewne udogodnienia dla pasażerów w postaci modyfikacji rykszy polegających na przystosowaniu ich do transportu ludzi na desce umocowanej na dachu rykszy. Okazuje się więc, że wszystko da się zrobić.

Cały czas pada. Nawet uzbrojeni panowie stażnicy martwią się o swoje karabiny i zaczęli je przykrywać ręcznikami.