Być może miałam zbyt wygórowane oczekiwania. Być może zabójczo wczesne wstawanie (5.00 rano) nie służy mi do tego stopnia, ze potem nie potrafię czerpać radości z pozostałej części dnia. Być może nie powinnam być tak naiwna, jak byłam i uwierzyć, ze moja wycieczka łódką będzie „inna niż wszystkie, jedyna w swoim rodzaju”. Być może niepotrzebnie spodziewałam się bujnej zieleni, takiej jaka była na rozlewiskach Kerali albo Mekongu w wersji romantycznej, czyli takiego, jaki był dla mnie ten w Luang Prabang. Mijając kolejne nieprawdopodobnie obciążone barki z piaskiem zamiast sunących z gracją kettuvalam oraz mniejsze i większe fabryki i słupy wysokiego napięcia zamiast zielonych brzegów, nie mogłam uwierzyć własnym oczom, bo zdecydowanie nie było to coś, czego się spodziewałam. Bo mimo, ze wiedziałam, ze to jeden z najgęściej zaludnionych obszarów Wietnamu, nie przeszkodziło mi to wyobrażać sobie, że będzie spokojniej, ładniej i klimatyczniej. A nie było.

Tak przynajmniej sobie myślałam, podczas gdy moja łódka kierowała się już do Cần Thơ. Ale przecież na Mekongu z chęcią zobaczyłabym raz jeszcze. Większy z nich, ten w Cai Rang, przyciąga każdego ranka setki większych łodzi, a właściwie niejako warzywnych i owocowych hurtowni oraz całą rzeszę pomniejszych klientów na łódkach. Mniejszy z nich, w Phong Dien, to targ o charakterze lokalnym, na którym robią okoliczni mieszkańcy i jednocześnie takie miejsce, gdzie nie dociera każdy turysta odwiedzający .

A kiedy do tego wszystkiego sobie przypomnę dryfowanie wśród lodzi na pływającym targu w Phong Dien i przekomarzania tamtejszych przekupek albo duże łodzie na targu w Cai Rang, na których niczym flagi na masztach wywieszone zostały i warzywa posiadane w ofercie, a np. arbuzy zrzucano z góry bezpośrednio do łóżek kupujących albo jeszcze kawę z lodem pitą podczas błogiego relaksu na hamaku, to niespodziewanie dla mnie samej całokształt wypada pozytywnie.

To mógł być po prostu zły dzień.

P.s. Kto zgadnie, jaka była pogoda?