Zza rogu powłócząc nieco nogami wyłania się starsza koścista pani dźwigając na swych barkach dwa duże kosze pełne jedzenia i kilka małych stołeczków. Przystaje przy jednej z żółtych ścian, lekko dysząc z przemęczenia, ale już po chwili wszystko rozpakowuje i w ten sposób na jednym z chodników rozpoczyna działalność mini-knajpka uliczna serwująca Cao lầu, lokalny specjał.

Nieco później na żółtym rowerze nadjeżdża kolejna kobieta wioząca w koszach na sprzedaż mijając na zakręcie zmierzających do szkoły dwoje uczniów w białych koszulach i ciemnoczerwonych spodenkach. Na lokalnym rynku od wczesnych godzin kwitnie handel, a w okolicy starego Mostu Japońskiego panowie zasiadają do pierwszej porannej kawy i pojawiają się pierwsi turyści.

Tych ostatnich z minuty na minutę jest coraz więcej, bo to jedno z tych wietnamskich miast, które przyciąga największe ilości gości. Odwiedzający przybywają tu tłumnie, aby poczuć klimat miasteczka, którego starówka została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO jako „wyjątkowo dobrze zachowany przykład portu handlowego Azji Południowo-Wschodniej datującego się na okres od XV do XIX wieku” . Oprócz klimatycznych żółtych uliczek znajdują stare świątynie, okazałe sale zgromadzeń i zabytkowe domy, a wszystko to w ramach biletu za 90 tys. wietnamskich dong (ok. 4,5 dolara) pozwalającego na wstęp do pięciu wybranych obiektów. Wybór niestety niełatwy.

Stare miasto zostaje zamknięte dla ruchu motorowego, więc po ulicach krążą jedynie rykszarze w jednakowych niebieskich koszulach oferujący „godzinną wycieczkę wokół” oraz rowerzyści przystający co chwilę bądź to pod którymś ze sklepów bądź licznych knajpek serwujących zimną kawę i wietnamskie piwo. Około południa wszyscy szukają schronienia przed słońcem, a nawet zasypiają gdzieś pod jedną z żółtych ścian i tylko kobiety z koszami pełnymi jedzenia nadal wolno poruszają się w słońcu szukając chętnych na przygotowane przez siebie potrawy.

Po południu właściciele łodzi motorowych w porcie przekrzykują się proponując „półgodzinne wycieczki po rzece” , prawdopodobnie całkiem podobne do tych oferowanych przez starszych panów i panie czekających w niewielkich łódkach. Nad takim krótkim rejsem zastanawiają się dwie młode mniszki, ale nie wiadomo dlaczego ostatecznie rezygnują wywołując na twarzy starszego pana niezbyt wesołą minę. Zaraz obok nad rzeką do zdjęć pozuje młoda wietnamska para obejmując się czule przed obiektywem fotografa. Rykszarz z numerem 007 cały czas krąży w poszukiwaniu chętnych, podobnie jak kaleki mężczyzna sprzedający anglojęzyczne gazety, a w pobliskiej knajpce właśnie zaczyna się „Happy hour” .

Na jedną z bocznych uliczek wysypuje się gromadka uczniów dzierżąc w dłoniach niewielkiej wielkości miotły i zaczyna wielkie sprzątanie. Ubrana w tradycyjne áo dài pracownica biura turystycznego przejeżdża szybko na rowerze, ale po chwili wyprzedza ją młody gazeciarz z wymiętym egzemplarzem lokalnego pisma wystającym z kieszeni.

Smutna starsza pani z łódki nie znalazła chętnych, więc z minuty na minutę na jej twarzy rysuje się coraz wyraz coraz większego zrezygnowania i zniecierpliwienia. Powoli przybija do brzegu, aby tam rozpakować torbę z kolorowymi lampionami na sprzedaż. Może w ten sposób uda jej się tego dnia coś zarobić.

Na zarobek liczą też właściciele kolejno otwieranych knajpek na brzegu rzeki oraz sklepików z charakterystycznymi wietnamskimi lampionami. Zapalają się kolejne światła. W Hoi An zaczyna się wieczór.