wybudowała sama. Własnymi rękoma. Cegła po cegle, trochę bambusa, na koniec dach z blachy. Budować trzeba było, bo kilka lat temu w miejsce, w którym mieszkała, przyjechały rządowe buldożery i tak zniknęło całe osiedle. Co się dziwić, że udało się zbudować nowy. Dom w końcu nieduży, bo tylko jedna izba, jakieś może 5 metrów kwadratowych, bo dla niej samej wystarczy, a i ona stara nie jest, w tym roku 59 lat zaledwie. Zakasała rękawy, ubrała kapelusz, żeby ochronić się przed palącym słońcem i tak budowała. Nie było łatwo, ani szybko, ale dała radę. Nie pamięta, jak długo to wszystko trwało. Raczej długo niż krótko, bo z pieniędzmi na budowę różnie bywało. Raz były, kiedy trochę pomogła córka, częściej nie było. Ale jakoś w końcu się udało. Ciepło jest przecież, więc mieszkała pod murem, w domu bez dachu. A ostatnio nawet zamontowała folię, żeby nie padało na umiejscowioną na zewnątrz półkę pełniącą rolę kuchni, więc jest postęp.

Ale podłogi nadal nie ma… – tłumaczy tita Bebiana.

Zamiast podłogi w bambusowo-ceglanym domu jest zwykłe klepisko. Oprócz tego dwa łóżka, półka z lustrem i zdjęciami rodziny oraz ołtarzyk ze świętą figurką. I zaskakujący porządek. Na zewnątrz półka-, kilka krzeseł z plastiku, palenisko, w którym gotuje się posiłki w glinianych garnkach. Za domem ustronne miejsce osłonięte niebieską folią, a tam mały sedes i wiadro. Czyli łazienka i toaleta.

Tita Bebiana przeprasza, że u niej tak skromnie. Że mało miejsca. Że warunki nie takie. Ale wyszło, jak wyszło. Bo w życiu nie poukładało się tak, jak chciała.

Urodziła się w Marbel, jedna z dziesiątki rodzeństwa. Taka pośrodku, więc nijaka. Za mąż wyszła szybko, bo co było robić. Nie trafiła dobrze, mimo że mąż z dobrej rodziny. Inni gdzieś w urzędach, biurach, w stolicy, a on nic. Do pracy chodzić nie chciał. Piłby całymi dniami. Najchętniej rum Tanduay. I gdyby tylko pił, to dałaby radę. Pracowałaby i jakoś utrzymała dom. Ale on jeszcze bił. Najpierw ją, potem , które pojawiły się w kolejnych latach. Chce opowiedzieć więcej, ale w oczach stają łzy, więc jednak nie.

To już zamknięty rozdział mojego życia. Nie ma sensu do tego wracać i rozdrapywać starych ran. – mówi.

Mąż w końcu umarł. Wysiadł mu żołądek. Dzieci udało się wychować. Ukończyły szkoły i spełniły marzenia o przeprowadzce do Manili. Wszystkie pracują. Zarabiają. Z synami ma słabszy kontakt, lepszy z córką. Ta przesyła jej nawet co miesiąc 1500 peso.

To nie wystarczy na życie, ale resztę uda się pożyczyć.

Pożycza się 5000 peso, za dwa miesiące oddaje 6000. Można całość albo w ratach. Ona woli w ratach. Zwykle wychodzi po 200 peso na dzień. Przygotowuje wtedy bud-bud, czyli smakołyki z ryżu z kokosem i sprzedaje sąsiadom po 5 peso za sztukę. I tak zbiera na ratę. A jeśli nie uzbiera? To w sumie nic. Pożycza się więcej. Nie wierzy, że kiedyś będzie mogła spłacić całość i już nie pożyczać. Tym bardziej, że marzy jej się sklepik. Taki niewielki, budka zaledwie, z colą, ryżem, puszkami z wołowiną i tuńczykiem. Może coś jeszcze, ale bez przesady.

Ma nadzieję, że się uda. Być może trochę pomoże córka, jeśli dobrze jej się w życiu poukłada. Na razie cieszy się tym, co ma. I faktem, że co 3-4 miesiące może jechać do Manili odwiedzić ukochaną wnuczkę.