Nie chciało mi się. Mało to zresztą powiedziane. Przez kilka dobrych dni szukałam mniej i bardziej absurdalnych wymówek, a wszystko to w jednym celu – żeby nie ruszać się nigdzie, tylko zostać w domu. Tak po prostu. Trochę z lenistwa. Kilka powodów nawet znalazłam:

– do w domu czeka na mnie dużo pracy;
– bo przecież na zewnątrz gorąco, więc mało komfortowo;
– bo to środek dnia, więc o dobre będzie kiepsko;
– bo tłum będzie taki, że ciężko będzie gdziekolwiek się dopchać;
– bo Dinagyang na pewno był ciekawszy;
– i tak dalej.

Dodatkowo skupiając się na szukaniu tych wszystkich wymówek nie załatwiłam sobie wejściówki prasowej, co bynajmniej nie pomagało w podjęciu decyzji. Skutek był jeden – jeszcze w pamiętną sobotę podczas porannej kawy myślałam głównie o jednym: „to w końcu iść tam, czy nie iść”.

A wszystkie te rozterki z powodu Aliwan Fiesty, zwanej też czasem „Matką Festiwali”. Cała impreza odbywa się co roku w Manili ( w tym roku po raz 11!) i uczestniczą w niej najlepsze grupy taneczne z całych Filipin – mistrzowie lokalnych festiwali (gwoli ścisłości – po dwie grupy z każdego z 17 filipińskich regionów), co ma na celu promocję kultury i zdobycie nagród rzecz jasna. Pula tych ostatnich to podobno aż ok. 3 mln peso! „Aliwan” w tagalogu znaczy tyle, co „rozrywka„, w programie fiesty są zatem parady, tańce i nawet królową piękności można wybrać. Dzieje się!

Ale nie chciało mi się i już. I pewnie zostałabym w domu, gdybym dwa dni wcześniej nie kupiła nowego obiektywu (mój pierwszy „duży” zoom, czyli 80-200 mm f/2.8:) i gdyby nie kusiło mnie, żeby go podczas tej całej imprezy wypróbować. No i najważniejsze, gdyby nie zadzwonił Bobot ( oj, historię Bobota muszę kiedyś opowiedzieć osobno, bo chyba jest tego warta;), czyli mój dobry kolega z „kółka fotograficznego” ( oficjalnie „Photo Clubu”, zakładam, że niektórzy obraziliby się, gdyby wiedzieli, że nieco sprofanowałam w ten sposób nazwę ich małej organizacji) i nie przekonał mnie, że fajnie byłoby tak razem, w kilka osób, spędzić ten dzień. Pojechałam.

Tłum był, to fakt. Publiczność dopisała i zajęła trybuny przy scenie oraz okoliczne knajpki. Fotografowie biegali obwieszeni taką ilością sprzętu, że wpadałam w poważne kompleksy. Uczestnicy, czyli młodzi ludzie, a czasem wręcz dzieci, szukały odrobiny cienia, aby choć na chwilę schronić się przed męczącym upałem. Sprzedawcy wody i innych płynów kręcili się w pobliżu. Za nimi przemieszczali się zbieracze plastikowych butelek. A wokół mnie obezwładniająca feeria barw. Po lewej grupa z Benguet w plemiennych strojach, po prawej zmęczone i lekko znudzone dziewczynki z . Gdzieś dalej niebieska grupa z Baseco w Manili, z , i piękne dziewczyny z Leyte. I oszałamiający błyszczącymi złotymi strojami tancerze w Cotabato. I jeszcze wielu, wielu innych. Nie mogło oczywiście zabraknąć reprezentantów Panagbengi z Baguio i festiwalu Dinagyang z Iloilo, w którym miałam przyjemność uczestniczyć pod koniec stycznia. Ci ostatni jak zwykle nie zawiedli i zajęli zasłużone 1. miejsce i chyba nikt, włącznie z konkurentami, nie był tym faktem zaskoczony. Są porażający i tyle (możecie zerknąć na film przy okazji wpisu o Dinagyangu)!

A my maksymalnie zmęczeni poszliśmy całą grupką na halo-halo. To znaczy ja poprzestałam na mrożonej herbacie, bo po tym, jak do poprzedniego dorzucono mi sporą ilość kukurydzy w dziwnej zalewie, mam poważną awersję. Zarówno do halo-halo, jak i kukurydzy.

Ale zdjęcia jakieś zrobiłam. Dużo nawet, więc gdybyście mieli ochotę na więcej, zapraszam na stronę: www.aniablazejewska.com