Boję się do tego stopnia, że wiadomość o odwołaniu lotu przyjmuję z pewnego rodzaju ulgą. „Uff, to po kłopocie. Nie lecę, to nie lecę.” , myślę sobie wówczas, choć już zaledwie kilka dni później, kiedy przyglądam się balonom unoszącym się o świcie nad Baganem, jest mi trochę żal tego mojego niedoszłego pierwszego lotu . Ale tylko trochę, tak troszeczkę właściwie.

Wiadomość o tym, że lot jednak się odbędzie przychodzi znienacka i na tyle późno, że właściwie nie ma się nad czym zastanawiać. „No dobra, to jednak lecę” , muszę przyznać sama przed sobą, choć jednocześnie zajmuję się innymi sprawami do tego stopnia, że na żadne strachy nie wystarcza czasu.

Przed wschodem słońca przyjeżdża samochód z firmy Oriental Ballooning. Po wschodzie słońca czekam już na płycie starego lotniska w i podczas gdy piloci wraz z obsługą techniczną przygotowują balony do startu, ja wraz z innymi pasażerami kosztuję kawy, herbaty i różnych śniadaniowych słodkości. Nie wierzę, że to dzieje się naprawdę.

Ale już chwilę potem wszystko przyspiesza.
Zbiórka.
Przydział do balonu (lecę z Allie, świetną pilotką z Anglii).
Szkolenie przed lotem (kiedy wchodzimy, którą stroną, w jaki sposób i najważniejsze, czyli procedury przy lądowaniu), chwila przerwy i… start. Szybka komenda Allie, wszyscy wchodzą do balonu, robię zdjęcia, widzę, że balon Kasi unosi się w powietrzu i… nagle dostrzegam, że nasz też.

Wszystko odbywa się tak sprawnie i zarazem delikatnie, że zamiast tak, jak przewidywałam – bać się, zaczynam cieszyć się każdą pojedynczą chwilą lotu. Momentem, kiedy Allie pokazuje nam miejsca w Mandalay („zobaczcie tam po prawej jest pałac, a tu żej niedokończony stadion budowany na birmańskie Sea Games” ), panoramą miasta o poranku, błyszczącą w słońcu rzeką Irrawaddy, dostrzeżoną w końcu świątynią w , świątynkami z wyglądającymi z daleka jeszcze bardziej nierealnie, domkami w Mandalay przypominającymi kolorowe klocki i twarzami ludzi, na których twarzach widnieje uśmiech przemieszany z niedowierzaniem. Jest wspaniale. I choć być może w Baganie byłoby jeszcze piękniej (tym bardziej, że widoczność w Mandalay jest krótko mówiąc średnia), to i tak nie przestaję się zachwycać. „Mogłabym tak bez końca” , myślę sobie. I nie jestem w tym odosobniona, bo za chwilę słyszę, jak Allie mówi z rozmarzeniem „Latanie nad Mandalay jest tak nieprawdopodobne! Za każdym razem odkrywam jakieś nowe fantastyczne miejsca i kolejne świątynki widoczne dopiero z góry” .

Lecimy. Wysoko bądź nisko. Unosimy się nad świątyniami, domami, nad miastem i jego przedmieściami nieustannie wzbudzając sensację. „Pozycja do lądowania ” – krzyczy nagle Allie i wszyscy natychmiastowo siadają dokładnie tak, jak wcześniej przykazała (ze plecami i stopami przyklejonymi do kosza, i trzymając się uchwytów). Na szczęście to tylko próba przed lądowaniem właściwym. Tak przynajmniej żartuje Allie. A może to próba przed lądowaniem na drzewie?;) Bo z każdą minutą nieprzewidywalny wiatr znosi nas w miejsca, gdzie o lądowiska nie tak łatwo. Na szczęście dzielna Alli bez problemu znajduje rozwiązanie w postaci niewielkiej działki na przedmieściach miasta. I choć tym samym mój pierwszy lot balonem obfituje w małe przygody typu zamknięta, ogrodzona wysokim posesja i drabina, to już wtedy wiem, że to nie jest ostatni raz.

Czy ktoś z Was też miał przyjemność tak latać? Napiszcie koniecznie gdzie i jak było:)