Kiedy pewnego słonecznego dnia otworzyłam chińską szafę stojącą w łazience, natknęłam się na ące się w niej ciemne niezidentyfikowane zwierzę łypiące na mnie z czeluści miniaturowej szuflady.

Znowu mamy w domu jakiegoś stwora. – wyszeptałam przez telefon do Krzycha.
– Jaszczurka pewnie. – zignorował mnie mąż. – Jak wrócę z pracy, to zerknę.
– Oj nie, to coś większego. Jaszczur duży może. Albo… mysz! – wyszeptałam zainspirowana opowieściami o myszach w domu znajomej, które usłyszałam dzień wcześniej.

Krzysiek chcąc nie chcąc z pracy wrócił (na szczęście ma dokładnie 4 minuty piechotą) i po pobieżnych oględzinach wspomnianej szufladki rozpoczął akcję usuwania intruza przy pomocy wiadra, do którego trafić miało zwierzę i miski, która miała zapobiec ucieczce stwora. Ja zamknęłam drzwi do łazienki. Tak na wszelki wypadek. A potem usłyszałam głośny dźwięk, tak jakby spadł skądś kamień i przyszły mi do głowy różne scenariusze z wyjątkiem tego, w którym główną bohaterką tej opowieści jest kamienna jaszczurka należąca do właścicielki domu. Jak widać, na nudę nie możemy narzekać.

, które w naszych wszelkich założeniach miało być spokojniejsze, nabrało jakiegoś szalonego tempa, więc sześć tygodni na wyspie stuknęło nam o wiele szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. I dopiero wczoraj zorientowaliśmy się, że znowu (który to już raz?) zaniedbaliśmy bloga. Ale nic straconego.

Charlie, nasz szalony balijski pies, nieco rozrósł się gabarytowo i choć bywa słodki (szczególnie, jak śpi), to dochodzimy do wniosku, że ma jakąś wersję psiego ADHD, o ile coś takiego w ogóle występuje w przyrodzie. Jest piekielnie inteligentny, więc wiecznie próbuje nami manipulować i naginać obowiązujące zasady. Nie dajemy się, choć bywa to niełatwe. Bo Charliego nie da się nie lubić.

Koty głównie śpią, a kiedy nie śpią, to na zmianę polują i walczą. Polują przede wszystkim na jaszczurki i gołębio-kuropatwy, ale wczoraj Miszce udało się też upolować balijskiego wróbla, co zresztą zakończyło się wspólną kąpielą kota i ptaka w basenie. Misza wyszła z wody sama, ale wróbla musiałam ratować. Walczą z białym kocurem od sąsiadów, który nie odpuszcza i od czasu do czasu nawiedza nasz ogród. Bywa głośno, walecznie, a czasem również nieco krwawo. Zapomniałabym napisać, że kot Leot w międzyczasie nauczył się sztuki łażenia po drzewach. Mamy nadzieję, że nie zagustuje we wspinaczce po palmie, bo wówczas przyjdzie nam sprawdzić, jak funkcjonuje balijska straż pożarna.

Nieco się zadomowiliśmy, choć nasze rzeczy nadal z powodów formalno-wizowych nie opuściły Manili. Jak dobrze pójdzie, będą pod koniec lipca. Jeśli źle – przypłyną do Indonezji dopiero po zakończeniu Ramadanu, potem trochę czasu spędzą w porcie, więc dostaniemy je dopiero w połowie sierpnia, zatem prawie po 3 miesiącach od opuszczenia Filipin. To dłużej, niż na trasie Polska-Filipiny. Temat frustrujący, złożony i powiązany z tematem naszych wiz, których dzięki zaniedbaniu kilku osób, nadal nie mamy.

Poznajemy nowych znajomych, spotykamy się ze starymi, odkrywamy nowe knajpki, a w nich nowe smaki. Biegamy, jeździmy na rowerach (udało się nawet zjechać z Kintamani do , ale o tym później), wracamy do ulubionych starych zakątków, odkrywamy nowe (choćby piękne ) i choć staramy się podchodzić do otaczającej nas rzeczywistości bardziej racjonalnie niż zwykle – nic na to nie poradzimy, ale zachwycamy się coraz bardziej i nadal nie możemy uwierzyć, że jest nam dane mieszkać na Bali.