Te pierwsze chwile na Bali, kiedy to oficjalnie przeprowadziliśmy się na wyspę pół roku temu pamiętam oczywiście, ale jakby przez mgłę. Kontury tamtych dni nie składają się w mojej głowie w sensowną całość, rozmyte oparami zmęczenia, niepewności, niewiedzy. I oczywiście ciekawości doprawionej szczyptą ekscytacji.

Wylądowaliśmy wieczorem. Przyjechał po nas kierowca z firmy Krzycha, Gede, który przez całą drogę uczył nas nowych słów w bahasa indonesia, a potem namawiał na wynajem skutera w cenie prawie trzykrotnie wyższej niż standardowa. My z kolei namówiliśmy go, aby zawiózł nas do naszej definitywnie ulubionej balijskiej restauracji. Siedzieliśmy później w Biku oblepieni podróżnym potem, z bezmyślnymi uśmiechami na twarzach i oczami zaczerwienionymi od suchego samolotowego i powietrza patrząc wokół nie mogliśmy uwierzyć, że tak, że jesteśmy na Bali. Że to dzieje się naprawdę, że przeprowadziliśmy się nie znając i nie chcąc znać daty końcowej. W hotelu padliśmy na łóżko jak zmęczone całodzienną zabawą dzieci, aby wstać następnego dnia gotowi na nowy rozdział w życiu i pełni wiary, nadziei i energii. A potem pojechać do domu wynajętego przy okazji poprzedniej wizyty.

Ten dom wynajęliśmy nieco przypadkiem, wierząc, że nie bez powodu trafiliśmy do niego dwa razy, zabrani tam przez namolnego agenta. Przestrzeń, zieleń dużego ogrodu, śpiew ptaków. Tropikalny spokój, dokładnie taki, jak sobie wymarzyliśmy. I jeszcze ta właścicielka – Francuzka o polskim nazwisku i takich samych korzeniach. Sam dom nie był domem naszych marzeń, raczej wielkim kompromisem, ale miał być dobrą przystanią na ten nasz pierwszy rok na Bali i oczywiście niebagatelne znaczenie miała odległość od Krzycha firmy (4 min piechotą). Celebrowaliśmy pierwsze wieczory napawając się ciszą przerywaną odgłosami balijskiej nocy. Przy ższych oględzinach okazało się oczywiście, że dom ma swoje wady, a i Francuzce o polskich korzeniach cała miłość do semi-rodaków przeszła w momencie, kiedy przelaliśmy jej pieniądze na konto. Tak, żeby nie było zbyt idealnie.

Bo faktycznie nie było idealnie. Choćby z powodu Galunganu, balijskiego okresu świątecznego, podczas którego cała wyspa nieco zamiera. Ale my wówczas o tym nie wiedzieliśmy. Aż przyszedł czas, kiedy zamiast podziwiać baliskie ulice ozdobione efektownymi penjorami trzeba było załatwić niecierpiących zwłoki spraw. Frustracja. Ku naszemu zdziwieniu zatęskniliśmy za naszym wygodnym życiem na Filipinach, gdzie czekający tylko na nasze skinienie pracownicy byliby w takiej sytuacji sporym ułatwieniem, choć przecież wcześniej to właśnie od tego typu relacji typu „państwo-służba” i spełniania naszych zachcianek chcieliśmy uciec na Bali. Tak, żeby znów było tak zwyczajnie.

Wsiedliśmy na skuter. Krzych ot, tak, po prostu, ale ja o wiele później niż planowałam. Nieśmiałe lekcje na boisku w trzy lata temu, a potem praktyka na Lomboku dały oczywiście odpowiednie doświadczenie, ale obezwładniona strachem przed ruchliwymi ulicami balijskiego południa szukałam wymówek, żeby może jeszcze nie dziś, żeby jutro, że tam trzeba wjechać pod górkę, a tu minąć NAPRAWDĘ ruchliwą drogę. Aż pojawił się pies i na wymówki nie było już miejsca. I wreszcie poczułam tę wolność, choć bez upragnionego wiatru we włosach, bo karnie zakładam kask. Ale to było dopiero potem.

Przeprowadziliśmy się na Bali dokładnie w apogeum splotu nieszczęśliwych wypadków, które miały tu wówczas miejsce. Słuchaliśmy historii o kradzieżach w domach, czytaliśmy o nieszczęśliwych wypadkach na drodze. Przestrzegano nas przed napadami na ulicach i informowano o akcjach lokalnej społeczności mających zapewnić . Mimochodem zaczęliśmy zastanawiać się, kiedy padnie na nas. Kiedy spotkamy w naszym domu złodzieja albo kiedy ktoś będzie próbował okraść nas na ulicy, tak jak wcześniej zdarzyło się to innym. Psuło to nasz obraz Bali, choć i tak było nieco nierealne, bo nie mogło się równać do historii manilskich. Być może popsułoby bardziej, ale my na szczęście nie przywieźliśmy ze sobą wizji tropikalnego raju pełnego szczęśliwych i uduchowionych ludzi. Nie przywieźliśmy złudzeń. Chcieliśmy tylko żyć spokojniej, zwyczajniej, nie tak plastikowo, jak żyje się w Manili. Tak, żeby wreszcie było normalnie.

Dziś z perspektywy tych sześciu miesięcy widzę, że mieliśmy dobrą intuicję. Żyjemy dokładnie tak, jak sobie to wyobrażaliśmy z wszystkimi tego plusami i minusami. A może nawet lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. To egzotyczne życie na tropikalnej wyspie to dla nas źródło nieustannych fascynacji; motywacji i przede wszystkim – upragniona wolność, o której marzyliśmy przez te kilka ostatnich lat.

A więc kochamy Bali. Z wszystkimi jej zaletami i pomimo jej oczywistych wad.