Pererenan to taka mała balijska wioska na północ od surfersko- hipsterskiego Canggu. Rozciąga się po dwóch stronach ruchliwej szosy prowadzącej do świątyni Tanah Lot, choć jej część od strony morza jest zdecydowanie przyjemniejsza. Trafić do Pererenan jest bardzo prosto: można skręcić w spokojną drogę wijącą się wzdłuż urokliwych zielonych tarasów ryżowych lub pojechać nieco dalej, do skrzyżowania i dopiero tam kierując się w lewo podziwiać wioskę w całej okazałości. Tam właśnie mieszkamy od prawie roku.

Od całkiem przyjemnej plaży dzieli nas około jedynie 1,7 km, od pól ryżowych może kilkaset metrów. Od tych większych, bo mniejsze mamy w najbliższym sąsiedztwie, czyli po drugiej stronie ulicy. Te większe otaczają wioskę od południa i północy i jest duża szansa, że nigdy nie zostaną zabudowane kolejnymi willami, bo ten konkretnie teren został wyłączony spod zabudowy jako “green belt”, czyli pas zieleni. Duże prawdopodobieństwo, że to prawda, bo niedawno znajoma Indonezyjka próbowała kupić tam łek ziemi i odesłano ją z kwitkiem. A raczej sprzedano by jej kawałek pola, gdyby miała ochotę je nadal uprawiać, a nie budować tam dom. I oby to się nie zmieniło. Na polach otaczających wioskę od południa sytuacja wygląda chyba nieco inaczej, bo niedawno powstała tam niezbyt urodziwa konstrukcja, którą braliśmy za “restaurację z widokiem na pola ryżowe”, a która ostatecznie okazała się być po prostu dużym… kurnikiem. Choć oczywiście nadal jest pięknie. Nie bez powodu codziennie przywożą tam turystów w kolorowych dżipach na wycieczki typu “poznaj prawdziwą ”.

Bo to jest taka prawdziwa Bali z wszystkimi tego konsekwencjami. A to obok domu przejdzie procesja z nieboszczykiem, który niebawem zostanie skremowany, a to w świątyni obok przez półtorej miesiąca trwa wielka (i głośna) ceremonia. W przededniu Galunganu prawie każdy dom przyozdobiony jest penjorem, a widok kobiet składających ofiary w postaci canang sari to widok praktycznie codzienny.

Przy dobrej pogodzie podziwiamy (wspomniani wyżej turyści również mają od czasu do czasu tę szansę) rysujące się w oddali, ponad zielonymi polami, góry w okolicy , przy jeszcze lepszej – widzimy też wulkan , najwyższy szczyt Bali. Co chwilę odkrywamy nowe zakątki – a to świątynkę nad rzeczką; urokliwe drzewo na wielkiej polanie; kolejną ścieżkę prowadzącą przez pola ryżowe; kolejną wąską uliczkę, a na niej piękne balijskie zabudowania i prowadzące do nich bogato zdobione drzwi. I podejrzewam, że sporo jeszcze przed nami.

Jest czysto. Co jakiś czas wydelegowani mieszkańcy grupowo sprzątają całą wioskę. Oprócz tego, lokalne banjary zatrudniają regularne ekipy sprzątające, które zobaczyć można nie tylko podczas sprzątania, ale również porannej grupowej gimnastyki w rytm lokalnych rytmów. Wszystkim tym ludziom wioska zawdzięcza fakt regularnego plasowania się na najwyższych pozycjach w ogólnobalijskich konkursach na najczystszą wioskę na wyspie. Przyznaję się, że tychże wyników nie sprawdzałam, więc pozostaje wierzyć na słowo sąsiadom, ale faktem jest, że wszystkie inne wioski, w których miałam okazję być, nie są nawet w połowie tak zadbane, jak nasza.

Na naszą ulubioną balijską plażę mamy mniej niż pół godziny piechotą lub 2-3 minuty na skuterze. W prawo od zjazdu mamy zupełnie puste kilometry szerokiej ciemnej plaży, w lewo popularną w środowiskach surferów Echo Beach i przynajmniej kilkanaście mniejszych warungów i większych restauracji przy plaży. To nasze ulubione miejsce na zachód słońca i nie tylko.

Jest kameralnie i swojsko. A nawet bardzo kameralnie i bardzo swojsko. Większość mieszkańców to rodziny balijskie, niewielu jest przybyszów spoza wyspy, a jeszcze mniej spoza Indonezji. Turyści zaglądają tu co prawda coraz częściej, ale zwykle zostają w rejonach plaży, bo w gruncie rzeczy wioska nic szczególnego im nie oferuje: nie ma ani zbyt wielu klimatycznych restauracji ani sklepów z pamiątkami. więc znają się tu i nawet nas tu już kojarzą, a być może nawet lubią. Na pewno nie sposób przejść z domu na plażę nie spotkawszy nikogo znajomego. Weźmy choćby mój przedwczorajszy spacer z psami. Już kawałek od domu minęła mnie zaprzyjaźniona Australijka. Chwilę potem pomachali mi właściciel warungu Yess, jednego z nielicznych miejsc, w w których można stołować się w okolicy oraz pani prowadząca stragan z owocami. W wąskiej uliczce spotkałam Komanga, naszego przyszłego sąsiada. Przedstawił mi Ketuta, który też będzie naszym sąsiadem, a który akurat łowił w pobliskiej rzeczce, bo są w niej podobno ryby i kraby. Pogadaliśmy przez chwilę, zanim pomaszerowałam dalej. A na koniec był jeszcze sklepik Oki, w którym zostałam na dłużej, bo poczęstowano mnie wodą i wypytywano o psiaki. Kiedy tak siedzieliśmy ulicą przejechała jeszcze Eli na skuterze z przyczepką, w której wozi swoje pięć psów (tak, jest jeszcze bardziej szalona, niż my;). I mniej więcej właśnie tak wygląda każdy dzień.

Niebawem minie rok, odkąd tu mieszkamy. Czy moglibyśmy się stąd wyprowadzić? Nie da rady. Już jakiś czas temu zapuściliśmy więc wici we wiosce i znaleziono dla nas całkiem nowy dom, w jednej z najcichszych uliczek w okolicy i z widokiem na ścianę zieleni. Nie jest stuprocentowo idealny, ale ma swój urok, mimo tego więc, że w międzyczasie znalazłam ten „idealny” w pobliskim Canggu, to ostatecznie jednak zostajemy w naszej wiosce. Do nowego domku przeprowadzamy się w lutym. Będzie jeszcze piękniej. A najbardziej nie mogę się doczekać, kiedy urządzę tam sobie piękny ogród.