Autobus. Dworzec. Wilgoć. ze śniegiem. Szczękanie zębami, którego nie mogę opanować. Przyjeżdżam wieczorem. Na ulicach jest szaro i pusto, a z nieba pada coś, co ma ambicje być śniegiem, ale jest bardziej zimną wodą. Brr. Znajduję tylko mój hostel, szukam czegoś do zjedzenia i już zaszywam się w ciepłym pokoju. Tego dnia nie lubię Takayamy.

Następnego dnia jest zdecydowanie inaczej. Coś, co ma przypominać śnieg, zamienia się w biały puch, pod kołderką którego zaczyna wyglądać niezwykle klimatycznie. To niezbyt duże, (ale też nie za małe, ok. 90 tys. mieszkańców) miasto w północnej części Prefektury , nie bez przyczyny zwane jest czasem “Małym ” – spacer po uliczkach starego miasta (dzielnica Sanno-machi) przywodzi na myśl starą stolicę, ale w wersji bez obezwładniającego tłumu turystów. Do dzielnicy prowadzi klasyczny czerwony most Nakabashi, niemalże symbol Takayamy (pięknie wygląda również wiosną i jesienią) i już za moment można podziwiać stare drewniane domy liczące sobie niemal 300 lat. A kiedy chodzenie po uliczkach i zaglądanie do sklepików kryjących się w drewnianych domach (polecam degustację sake) wreszcie się znudzi, należy ruszyć dalej, do pięknej szintoistycznej świątyni o trudnej dla mnie do zapamiętania nazwie Sakurayamahachimangu. Wtedy Takayama spodoba się jeszcze bardziej.

Zerknijcie sami.