Dlaczego, do cholery, nic nie wychodzi? – marudziłam nad talerzem pełnym koay teow, kiedy i w okazało się, że nie ma dla nas hotelu mimo wcześniejszej rezerwacji.

Nie układało się od samego początku. Kiedy ostatecznie postanowiliśmy, że Krzych pojedzie ze mną na kilka dni do Malezji, musieliśmy dokonać małych zmian w zakupionym zakupionym do biletu bagażu, skutkiem czego tylko skomplikowaliśmy parę spraw, bo moment później okazało się, że transakcja nie została przyjęta, a co ważniejsze i najgorsze, Krzychowa rezerwacja utknęła gdzieś w wirtualnej przestrzeni. W związku z tym na lotnisku w Manili odesłano nas najpierw do jednego okienka, potem do drugiego, a kiedy i tam nikt w niczym nie potrafił pomóc, musieliśmy przejść do działu sprzedaży biletów, w którym „express lane” posuwała się w tak żółwim tempie, że zdążyliśmy się już porządnie zestresować, czy aby na pewno nie spóźnimy się na nasz samolot. Jakimś cudem się udało. W sensie udało NIE spóźnić.

W Kuala Lumpur zarezerwowałam bardzo przyjemny hotel w znajomej okolicy Masjid Jamek. Dotarliśmy na miejsce jakoś wieczorem, bo wcześniej wstąpiliśmy jeszcze kupić bilety na autobus do Georgetown. Na drzwiach hotelu wielkimi literami poinformowano potencjalnych gości, że hotel akurat jest „fully booked” , ale nas to przecież nie dotyczyło. Pewni siebie weszliśmy do miłego, klimatyzowanego wnętrza. Potwierdzenie mojej rezerwacji oddano mi mniej więcej po minucie stwierdzając:

M'am, ale ta rezerwacja jest na 24. listopada, a nie na dzisiaj…
Niemożliwe. Rezerwacja na pewno jest na dziś. – odparłam z całym przekonaniem. – 24. listopada jestem w Manili, a nie w Kuala Lumpur, więc to przecież zupełnie nie miałoby sensu.
Mogłabym znaleźć jeszcze więcej argumentów, ale kiedy spojrzałam na datę widniejącą w potwierdzeniu, ze zgrozą zrozumiałam, że jakimś cudem faktycznie zarezerwowałam hotel na 24.11.

Ale jak to w ogóle możliwe? To naprawdę nie ma sensu! Jak mogło mi się to pomylić? I skąd wziął mi się 24. listopada? ***- zastanawiałam się głośno, kiedy maszerowaliśmy z Krzychem do innego hotelu.
Spoko, nic się nie stało. Znajdziemy coś innego. – uspokajał Krzych.
Inny pokój faktycznie bez trudu znaleźliśmy będąc przekonani, że to już koniec wrażeń.

Następnego dnia zupełnie już zrelaksowani pojechaliśmy do Georgetown, gdzie planowaliśmy zatrzymać się dokładnie w tym samym miejscu, do którego trafiłam rok temu i które zarezerwowałam prawie dwa miesiące wcześniej, bo zależało mi na konkretnym pokoju. Ręce opadły mi, kiedy Dickie, właściciel tego przybytku, udawał, że zupełnie nie wie, o jaki pokój mi chodziło i „przeprasza, ale… no niestety…” . Wyszliśmy.

Dlaczego wszystko jest nie tak, jak planowałam? O co w tym wszystkim chodzi?

Nowy miejsce znaleźliśmy zupełnie przez przypadek. Kiedy maszerowaliśmy Love Lane, popularną wśród turystów uliczką w Georgetown, nieco już zrezygnowani, bo okazało się, że o pokój w okolicy niełatwo, wypatrzyliśmy dwójkę osób wychodzących z bramy, którą początkowo, z powodu wiszących lampionów wzięliśmy za wejście do małej świątyni, ewentualnie niewielkiego muzeum, a okazało się być pięknie odrestaurowanym kolonialnym domem z początku XIX wieku.

Zostaliśmy. W końcu to właśnie dokładnie takie wnętrza kochamy. Szczególnie, jeśli znajdują się w Alejce Miłości.
A może z jakiegoś powodu właśnie w tym miejscu mieliśmy być w tym czasie?

*** Założę się, że nikt nie zgadnie, w jaki sposób udało mi się zrobić taką głupotę. Bo to głupota niezaprzeczalna, choć prozaiczna. Ale jak macie ochotę, to spróbujcie – 3 śliczne pocztówki z Malezji zostaną wysłane do 3 osób, które w ciągu najbliższych 3 dni tj. do 15. listopada włącznie, zamieszczą w komentarzach pod wpisem NA BLOGU najbardziej prawdopodobną wersję wydarzeń;)