Dotarliśmy. Wreszcie. Za trzecim razem udało się zobaczyć MassKarę, jeden z największych i najbardziej barwnych filipińskich festiwali (2 lata temu optymistycznie i błędnie założyłam, że na kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu będą jeszcze miejsca w hotelach; w ubiegłym roku byłam w tym czasie na północy Wietnamu).

to stosunkowo młoda impreza w historii miasta , bo po raz pierwszy zorganizowano ją w latach 80-tych. Wyspa , której podstawą gospodarki są plantacje trzciny cukrowej, borykała się wówczas nie tylko z kryzysem związanym z niską ceną cukru, ale również z tragedią na morzu, w której zginęło aż ponad 700 jej mieszkańców. Pierwsza MassKara została więc zorganizowana z inicjatywy artystów i lokalnej administracji jako swego rodzaju deklaracja, że nieważne, w jak ciężkich czasach przyszłoby żyć mieszkańcom Bacolod, i tak ostatecznie zwyciężą i zatriumfują.

Obecnie MassKarę organizuje się co roku, a kulminacyjny moment, czyli konkursowe parady uliczne, przypadają zwykle na trzeci weekend października. Przygotowania do festiwalu trwają całe miesiące (a może nawet cały rok?), podczas których szkoły i barangaye (lokalne jednostki administracyjne) projektują misterne, oszałamiająco barwne kostiumy i opracowują skomplikowane układy taneczne tak, aby na koniec najlepsi z najlepszych zdobyli (wytańczyli!) nagrodę. W tym roku nie obyło się bez niedociągnięć organizacyjnych (obawiam się, że to standard, a perfekcyjna organizacja Dinagyangu była tutaj ewenementem) i zemdlałych tancerzy wykończonych po długich godzinach oczekiwania na słońcu, a potem intensywnym tańcu w tropikalnym upale („Tak jest zawsze” – tłumaczył Filipińczyk stojący obok), ale chyba można tegoroczną MassKarę zaliczyć do udanych.