Umówiliśmy się na dworcu północnym (skąd myślałam, że autobus odjeżdża się nad jezioro). Na miejscu okazało się, że trochę się źle zrozumieliśmy z Amithem i mieliśmy na myśli 2 różne miejsca.. No cóż, stwierdziłam, że w takim razie pojedziemy nad wodospady!!! Kupiliśmy bilety i wyruszyliśmy w 2 godzinną podróż autobusem uciekając od stolicy. A jak już wspomniałam o stolicy, to powiem, że z powodu europejsko-azjatyckiego szczytu, w stolicy roiło się od policji, była godzina policyjna, i zablokowana jedna z dróg.
Ale wracając do wycieczki. Wysiedliśmy w jakiejś małej wioseczce i rozpoczęliśmy poszukiwania jakiegoś transportu na wodospady... Jak się okazało, żadne autobusy tam nie jeżdżą i trzeba było znaleźć kogoś z samochodem, kto za odpowiednia opłatą zawiezie nas w upragnione miejsce do guest house'u nad wodospady (miał być jakiś pensjonat, czy coś w tym rodzaju). Jeden chętny się znalazł. Oczywiście gdyby nie Amith, nie wiem jakbyśmy się sobie poradzili, nikt angielskiego nie znał, to prości wieśniacy byli. Ale szczęście dopisało i jeden z mieszkańców wsi zdecydował się zabrać nas do pensjonatu w pobliżu wodospadów. Za drobną opłatę (40 zł) zabrał do jakiegoś pensjonatu. Okazało się jednak, że do wodospadów jest jeszcze 10 km od pensjonatu. Nasz kierowca stwierdził, że będzie trzeba jutro do kogoś zadzwonić, kto zajmuję się wycieczkami nad wodospad i że jemu trzeba będzie znowu zapłacić za transport i za usługę, bo to tour guide jakiś miał być i że dziś się tego już nie zrobić bo za późno. Zamiast tego zaproponował, że zabierze nas nad inny wodospad, który według niego jest i tak lepszy (Tat Leuk), za dodatkowe 40 zł. Obiecał, że na miejscu nad samym wodospadem będzie nasz pensjonat. Przystaliśmy na tą opcję. I tu zaczyna się prawdziwa przygoda! Wróciliśmy z naszym kierowcą pod jego dom, bo stwierdził, że w obecnym samochodzie nie ma już benzyny, a po za tym lepiej będzie wziąć inny samochód, bardziej odpowiedni do drogi, którą mieliśmy przejechać. Nasz driver musiał samochód wymyć, właściwie to przyczepę, bo była cała w oleju. Postawił na przyczepie kilka plastikowych krzeseł. Maja z Darkiem zmieściła się w środku. Ja i Amith siedzieliśmy na przyczepie. Wyruszyliśmy.
Wokół było już ciemno (o 18 obecnie zapada noc...) Jedziemy taką nie-asfaltową, zakurzoną drogą. Na początku w sumie ok. W pewnym momencie przy rozjeździe przed znakiem na wodospady, nasz kierowca się zatrzymuje. Dowiadujemy się, że chce zadzwonić po kolegę. Nic nie rozumiem, więc pytam Amitha, po co mu ten kolega. On, że kierowca powiedział, że będzie się bał wracać sam. I tak sobie myślę, czego będzie się bał? Dzikich zwierząt, duchów, jakiś rabusiów? Kiedy tylko skręciliśmy w wąziutką ścieżynkę (tak wąską, że w żadnym wypadku 2 pojazdy by się nie minęły), wszystko stało się jasne. Byliśmy w środku dżungli, jechaliśmy super wąską i krętą dróżką, która to prowadziła raz w dół raz w górę. Ja siedząc na pace, byłam lekko przerażona... Gałęzie drzew i krzewy ocierały się o samochód, jeden zły ruch i leżymy w rowie. Macki dżungli zdawały się chcieć chwycić na pojazd. Nasz kierowca dla odwagi popijał piwo... Czy były tam dzikie zwierzęta? Z całą pewnością. Niedźwiedzie azjatyckie? tygrysy? lamparty? Nie wiadomo co się czaiło za rogiem. Samochód pędził a ja miałam wrażenie, że zaraz wypadniemy w drogi, a potem to już kwestia czasu jak ktoś albo coś nas dopadnie... Jednakże, szczęśliwie dotarliśmy na miejsce!!! Oczywiście nadal byliśmy w dżungli, po środku niczego, ale jakieś dwa budynki były i kilkoro ludzi siedzących na zewnątrz przy świeczkach... Jak się okazało ekstremalne warunki dopiero miały nas czekać...
Nasz wspaniały pensjonat to dwie chaty bez bieżącej wody i elektryczności... Telefony nie działy, brak zasięgu i łączności ze światem i cywilizacją. Nasz kierowca (biedny, aż mu współczułam) odjechał do domu, sam, przez dżunglę, w nocy... Usiedliśmy przy stoliku, wyciągnęliśmy jedzenie i piwo, które na szczęście wcześniej kupiliśmy w wiosce. Zasiedliśmy przy stoliku przed chatą, przy świeczce. Wokół nie było widać nic. Tylko odgłosy dżungli i szum wodospadu. Wiedziałam, że jest blisko, ale nic nie widziałam.. Gospodarze zajęli się przygotowaniem naszego miejsca do spania. Jak się okazało nocować mieliśmy w drugim budynku, na małym wzniesieniu. Nasz nocleg to były.... dwa namioty, jeden wewnątrz budynku, drugi na tarasie. Jedną głupią, rzecz zrobiłam. Jeszcze przed wyjazdem ze stolicy zapomniałam kupić jakiegoś spreju, lub smarowidła na komary... Potem próbowałam pytać w wiosce, w której wysiedliśmy. Na próżno. Kto by tam smarował się jakimś środkami na komary. Ja jednak byłam lekko spanikowana, bo kilka dni wcześniej spotkałam w mieście właściciela poprzedniego mieszkania, i powiedział, że 2 tyg temu wybrał się z żoną do Vang Vieng (miasteczka, które my odwiedziliśmy miesiąc temu) i jego żonę pogryzły komary. Efekt malaria. Dodam , że w samej stolicy malarii nie ma. A my byliśmy w dżungli bez możliwości komunikowania się z kimkolwiek.. Za to z możliwością złapania malarii, albo japońskiego zapalania mózgu (choroba również występująca na obszarach ''wiejskich" przenoszona przez komary). I tu niespodzianka! Nasi gospodarze mieli specjalne mydełko, które moczyło się w wodzie a potem smarowało się ciało. Wysmarowaliśmy się i odetchnęliśmy z ulgą. Amith stwierdził, że on nie potrzebuje..Laotańczyk :) Tak czy siak wypiliśmy nasze piwka i poszliśmy spać do naszych ekskluzywnych namiotów :)
Rankiem po wyjściu z namiotu ukazał nam się przepiękny krajobraz i wodospad, który, jak się okazało, był tuż za naszymi plecami, kiedy wieczorem piliśmy piwo. Dostaliśmy śniadanie, sticky rice, smażone rybki (złowione poprzedniego wieczoru). Do ryżu była pyszna pasta chilli albo do wyboru druga, bardziej słodkawa, do której ciągle właziły wielkie mrówy. W każdym razie śniadanie było pyszne! Jak wcześniej pisałam, bieżącej wody brak, nie mówiąc już o wodzie do picia. Trzeba było przynieść w wiaderku wodę z rzeki i zagotować w czajniczku na ognisku. Były za to dwa kibelki - dziury w podłodze, obok bala z wodą i naczynie do nabierania wody, taki rodzaj spuszczania wody :) Gdzie się kąpać? No oczywiście w rzecze, nad wodospadami. I to też robiliśmy przez jakieś następne 3 godziny: pływaliśmy, skakaliśmy i baliśmy się na całego w wodzie przy samym wodospadzie. Było pięknie. Najcudowniejsze było to, że nie było tam nikogo więcej, tylko my i szum wody. Wspaniale!
Południu trzeba było się zacząć zbierać. Wzięliśmy nr tel do naszego kierowcy poprzedniego wieczoru. Tylko co z tego, skoro nie było zasięgu. Pozostał marsz 4 km ścieżką przez dżunglę. Oczywiście, żeby nie było za łatwo, mieliśmy jedną butelkę wody, z nieba lał się żar, a z nas pot. I tak raz pod górę raz z górki. W końcu po 45 minutach dotarliśmy do "głównej" drogi. Mam tu na myśli żwirową drogę, którą co jakiś czas ktoś przejeżdża z wioski do wioski. My nadal byliśmy nigdzie, kilkanaście kilometrów do najbliższej wioski. Usiedliśmy na ulicy i czekaliśmy. Wody do picia już nie było. Mieliśmy sporo szczęścia bo po jakiś 10 min ktoś przejeżdżał i zgodził się nas zabrać na pakę. Dojechaliśmy szczęśliwie do najbliższej wioski. Tam posililiśmy się i udaliśmy do głównej drogi, żeby złapać autobus. Oczywiście nie muszę dodawać, że nikt nie wiedział, o której będzie najbliższy autobus jechał do stolicy. I tu znowu szczęście jak cholera. Bo ledwo wyszliśmy na ulicę i nadjechał autobus :) Tak dojechaliśmy szczęśliwie do domu. Trzeba powiedzieć, że moja Majcia była dzielnym podróżnikiem :) Dziś ostatni dzień wolnego. Plan - relaks :) Poniżej zdjęcia, robione z telefonu, bo głupia ja wzięłam aparat z wyładowaną baterią..
Taki widok był z tarasu
Tu mieszkali gospodarze, tu jedliśmy z nimi śniadanko, w tle budynek, w którym (lub przed którym) spaliśmy.
Było pięknie - idealna temperatura wody, doskonale chłodząca :)
Taki relaks :)
Wracając tą samą dróżką, którą noc wcześniej jechaliśmy z naszym wystraszonym kierowcą. A uwierzcie, dżungla nocą potrafić wyglądać strasznie...
Po złapaniu stopa, jadąc do wioski
Egzotyka :)
OdpowiedzUsuńEgzotyka w 100 procentach :)
Usuń