środa, 24 kwietnia 2013

Tradycyjne indonezyjskie wesele



***

          Niedziela - wesele nauczyciela wf-u imieniem Pak Mirul. Miałem więc okazję zobaczyć z bliska jak wygląda ów wydarzenie w Indonezji.
Dzień wcześniej wraz z resztą nauczycieli pojechaliśmy do domu pana młodego, gdzie odbył się tradycyjny przed-weselny poczęstunek.





 Przygotowywanie dekoracji - na ostatnią chwilę. Jak widać na zdjęciu powyżej,
co niektórzy zasypiali od nadmiaru pracy...


             Wesela indonezyjskie zawsze odbywają się podwójnie – raz w domu pana młodego, drugi raz u pani młodej. Ciężko byłoby pomieścić 200 osób w domu, więc problem w bardzo prosty sposób został rozwiązany:

Jedna z głównych dróg wioski została najzwyczajniej w świecie zamknięta przez organizatorów i przez całą szerokość ulicy został rozstawiony taki właśnie otwarty namiot. Przed nim postawiono tylko tabliczkę z informacją, że „Przejazdu nie ma!”  PS. Jak widać na powyższym zdjęciu, nagłośnienie było solidne


          Pani młoda mieszka w Lamongan. Na kilka godzin przed weselem miałem zaszczyt wraz z Mas Najim odebrać ją osobiście i przywieźć do naszej wioski. Umówiłem się z Najim na godzinę 6.00 rano jednak obudził mnie  on już o godz. 4:55 z informacją, że wyjazd o 5:00… hmm.. odpowiedni moment na zmianę planu...

          Rodzina Pani Młodej powitała nas śniadaniem. W Indonezji gdziekolwiek pójdziemy w odwiedziny (nawet jeśli trwa to tylko chwilę),  nie ma możliwości, żeby opuścić dom bez zjedzenia czegokolwiek – to nie szkodzi, że jesteś najedzony – „Jedz boś chudy” jak to zwykle mówi moja babcia :)

Widać było po przyszłej żonie, że jest zestresowana. Próbowałem wtedy mówić coś po indonezyjsku – cokolwiek- wtedy zawsze jest śmiesznie, przynajmniej dla nich.

Z powrotem byliśmy przed godziną 7:00. Większość miejsc pod namiotem była już zajęta.
Mimo, że wesele zaczyna się o godz. 10:00. 
Okazało się jednak, że to było takie nieformalne spotkanie przed główną ceremonią. Goście przyszli, żeby zjeść posiłek, a po ok. 10 minutach było już pusto.. Korzystając z tej okazji również poszedłem do domu odespać godzinkę.


            Tak samo jak w Polsce, w Indonezji również wręcza się Parze Młodej pieniądze w kopercie. Zapytałem Pak Bandżira (swojego indonezyjskiego ojca) o to ile powinienem dać. Odpowiedział, że 50 tysięcy rupii.. Spytałem czy na pewno tyle wystarczy? - "Tak, tak na pewno". Więc wrzuciłem tę kwotę (15zł w przeliczeniu na PLN) do koperty i dodałem jeszcze mały upominek z Polski. Później  z ciekawości zapytałem Pak Bidzika ile wrzucił. Powiedział, że 20tys. rupii, czyli ok. 6 złotych...

           O godzinie 10:00 wszyscy już byli na miejscu, tym razem ubrani elegancko w tradycyjne indonezyjskie materiały z batiku. Na tę okazję ja również zakupiłem koszulę wykonaną z batiku. Siedziałem z przodu razem z częścią nauczycieli. Wszystko było kolorowe, ładnie przystrojone. Teraz czekaliśmy już tylko na parę młodą.



             W końcu pojawili się główni bohaterowie uroczystości. Najpierw przeszli do musholi (jest to taka mniejsza wersja meczetu) na modlitwę i przyrzeczenie miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej (to jest oczywiście wersja na polskich ślubach, a co przyrzekają sobie w Indonezji? - tego jeszcze nie wiem). Poszedłem z nimi zaciekawiony jak to wszystko wygląda. Pani Młoda miała charakterystyczny make-up..


W Polsce byśmy powiedzieli – kilo tapety ;)

            Pan młody też miał pomalowane oczy! Ale to i tak nic.. widziałem kiedyś na Travel Channel ceremonię zaślubin na wyspie Bali – tam pan młody umalowany był tak samo jak panna młoda.
Widać było po Pak Mirul'u że stresuje się bardziej niż żona. W pewnym momencie poleciały mu łzy z oczu..

Pak Mirul i przyszły teść u jego boku. Chyba dający pozwolenie na oddanie córki :P




            Po modlitwie i podpisaniu dokumentów, młodzi poszli się przebrać, a ja wróciłem na swoje miejsce. W tym czasie wodzirej imprezy – Pak Heri (nauczyciel angielskiego z naszej szkoły) wygłosił przemowę

Jego córka nie odstępowała go nawet na krok.

Po chwili wyszli już młodzi, przebrani w święcące, złote stroje. 
Wyglądali zdumiewająco.. jak król i królowa ! ;)

Usiedli sobie na środeczku nic nie mówiąc. Przemawiała za to starszyzna… 

Pan po lewej to ojciec Bu Ummi (czyli mojej indonezyjskiej matki) , który mieszka w domu obok nas.
Jest on założycielem szkoły, w której uczę. Zawsze pozytywny i uśmiechnięty, próbujący zagadywać do mnie po angielsku pomimo, że nie zna tego języka ;)


           Następny przemawiający jednak nie był już taki rozrywkowy. Strasznie zanudzał przez ponad godzinę. Myślałem, że usnę – gorąco niesamowicie..  Dawał on dobre rady dla świeżo upieczonych małżonków w języku jawajskim, którego ja nie rozumiem.



Po nudnej przemowie Pak Mirul wraz z żoną poszli znowu się przebrać. 
Tym razem założyli ciuszki koloru fioletowego.


Na koniec zrobiliśmy wspólne zdjęcia...
...i  impreza się skończyła… o godz. 12:11 po południu czasu indonezyjskiego


          Podsumowując: wesele było „bez fajerwerków”, bez napoi wyskokowych, tańcy i hulańcy, a trwało tylko dwie godziny. Główni bohaterowie  „imprezy” nie wypowiedzieli przez cały okres trwania ani słowa. Jeden ze starszych Panów przez godzinę wygłaszał nudną przemowę. Poza tym pod namiotem było strasznie gorąco i duszno. Podobały mi się za tradycyjne stroje weselne – kolorowe i fikuśne :)
Wniosek: Zdecydowanie wolę polskie wesela!

***


          Żeby nie było, że wpis poświęcam tylko weselu, napiszę o bananach, które wbrew pozorom wydają się ciekawym i wartym zwrócenia uwagi tematem...


           Mianowicie, w Indonezji jest  ich multum, rosną prawie wszędzie i samoistnie się rozsiewają (jak chwasty w Polsce). Drzewo bananowca oficjalnie nie jest drzewem, ale ze względu na wygląd, tak pospolicie jest nazywane. Bananowiec tylko raz w swoim żywocie wydaje owoce po których ścięciu- usycha. Jeśli natomiast zetniemy go przed urodzeniem owoców, wyrośnie on ponownie w tym samym miejscu, i tak w nieskończoność po każdym ścięciu. Wniosek – ciężko pozbyć się tej rośliny. Jeśli nawet pozwolimy jej wypuścić owoce a następnie umrzeć, wokół niej wyrosną następne drzewka...

 Jeden z bananowców przed moim domem.

Poniżej owoce innego drzewa charakterystycznego dla Indonezji (zapomniałem nazwy)

A tu jaszczurka, która zawitała do gazeboo (nazwa pomieszczenia bez ścian, gdzie prowadzę English Club). Nie mogła wydostać się na zewnątrz, ponieważ  miała uciętą jedną kończynę a nawierzchnia była śliska.

Na szczęście jeden z moich uczniów - Zacky, w subtelny sposób pomógł jej wydostać się na „łono natury”



           Ze względu na egzaminy w szkole podstawowej i średniej, w tym tygodniu prowadzę zajęcia dla przedszkolaków i dochodzę do wniosku, że lekcje z tymi najmłodszymi (5-8 lat) to męczarnia!

Strasznie hałasują i nie za bardzo rozumieją co mówię ;)

Gdzie jest Polska?

Taak, właśnie tu!


             W bibliotece, gdzie prowadziłem jedne z zajęć, dostępne były 3 globusy i każdy z nich był błędny! Ciągle można zobaczyć na nich Jugosławię a Polska od północy nie graniczy z Obwodem Kaliningradzkim, który według  tych globusów jest częścią Litwy…

Moje dzieciaki :D


          Pamiętacie jak przed Świętami Wielkanocnymi przyrządziłem swojej rodzinie polskiego schabowego z kurczaka? Tak długo uczyli się nazwy "schabowy", że ostatnio młodsza z córek powiedziała, że nazywam się Artur Schabowy !! :D

***


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz