Siedzimy sobie ostatnio na sofie i oglądamy nasz ulubiony serial, czyli „Mad Men”, kiedy pojawia się myśl:
– A może by tak gdzieś pojechać?
– Może… Ale gdzie?
– Do ?

Nie jest to zła koncepcja biorąc pod uwagę, że ciągle siedzimy tylko przed komputerami albo łazimy po okolicy mając przed oczami dokładnie te same widoki. Przyda się jakaś odmiana, oderwiemy się na chwilę od pracy, pooddychamy nieco świeższym powietrzem, myślimy sobie i nie dalej niż pół godziny, no może godzinę później, jesteśmy w samochodzie na South Expressway mknąc w kierunku Tagaytay.

W Tagaytay byliśmy już dwa razy, najpierw sami przy okazji samochodowej wycieczki tropem nadających się do użytku plaż w okolicy Manili, a potem w grudniu wraz z Asią i Rafałem, ale nie przeszkadza nam to pojechać tam po raz trzeci. Tym razem zupełnie bez konkretnego celu.

Może kupimy jakieś kwiaty? – myślę sobie. Bo sporo tam straganów z doniczkowymi i ogrodowymi roślinami.
A może będą te pyszne banany, co ostatnio? Albo rambutany?

Bananów nie ma. Rambutanów też nie. To znaczy są, ale w tak nikłej ilości, że zupełnie nie rzucają się w oczy. Wszędzie natomiast, co łek, nawet na mniej uczęszczanej drodze wiodącej do , są . Mnóstwo krzaczastych ananasów zachęcających, aby się zatrzymać i zabrać do domu przynajmniej kilka sztuk. Długo nas namawiać nie trzeba.

Zielonego pojęcia nie mamy, ile powinniśmy zapłacić, więc kiedy miła sprzedawczyni nieśmiało rzuca cenę, dla pewności powtarzam ją głośno.

Cztery za sto?

Krzych nie słyszy konwersacji, więc z samochodu krzyczy:

No weź jednego, co się zastanawiasz? Przecież to tylko 100 peso*!
– Ale mają być cztery. Cztery ananasy za 100 peso.

Nie wierzę w to nawet wtedy, kiedy zostają spakowane do plastikowej torby. Ale takie są fakty. Kupujemy cztery najtańsze ananasy w życiu i cieszymy się, że mamy się z kim tymi pysznymi owocami podzielić.

Wygląda na to, że mamy sezon na ananasa.

* 100 peso = 7,50 PLN