Cztery godziny. Mniej więcej tyle trwa lot z do Manili. Potem jeszcze chwila oczekiwania, kolejny samolot i znowu jestem na moim ulubionym Palawanie. Wygląda na to, że ta wyspa ma szansę jeszcze długo mi się nie znudzić.

 
Na ulicach Puerto Princesa, największego miasta Palawanu, panuje klasyczny azjatycki miszmasz z akcentem filipińskim: kolorowe stragany, zatłoczone trycykle, wieżyczki kościołów i jeepneye torujące sobie drogę w ruchu ulicznym. A nad tym wszystkim sznury poplątanych przewodów elektrycznych. Nie przepadam za większością azjatyckich miast, więc i z Puerto Princesa uciekam tak szybko, jak tylko się da, czyli niemal natychmiastowo. Tym bardziej, że sam ma do zaoferowania dużo więcej. Nietrudno tam o piękne plaże ukryte wśród krasowych wzgórz; wysepki tak małe, że od czasu do czasu udaje im się zniknąć pod wodą; podwodny świat w najlepszym wydaniu i górki, które aż kuszą, żeby na nie wejść. Najpierw planuję dotrzeć do Port Barton, maleńkiej miejscowości położonej w połowie drogi pomiędzy Puerto Princesa a El Nido. Aby tam dojechać, trzeba skierować się na północ, a potem odbić od głównej drogi na zachód. Ruszamy.
 

Im dalej od miasta, tym spokojniej; im bardziej na północ, tym bardziej droga wije się jak i tym częściej podziwiam prawdziwe morza palm kokosowych, zza których przebija się błękit morza. Po trzech godzinach jazdy docieram wreszcie do Port Barton. Panuje tu sielankowa, niczym niezakłócona atmosfera i już wiem, że chciałabym zostać dłużej, niż pierwotnie zaplanowałam. Miasteczko to zaledwie kilka nieutwardzonych uliczek i ciągnąca się wzdłuż niego piękna plaża, na której baraszkują lokalne psy. Do tego kilka krzywych palm, domki na drzewach, parę hotelików, łódki i wysepki na horyzoncie. To tam wybiorę się następnego dnia, ale najpierw zamierzam podelektować się idylliczną atmosferą tej maleńkiej miejscowości. To udaje mi się bez większego trudu.
 

Następnego dnia rano wstaję bladym świtem, aby zdążyć ze spokojem zjeść śniadanie, a potem dołączyć do grupy wybierającej się na island hopping, czyli jedną niezwykle popularnych w rejonie Filipin wycieczek łodzią po okolicznych wysepkach i rafach koralowych. W programie wybranej opcji mam:
 

  • bardzo przyzwoity snorekeling (największe wrażenie robi ostatnia miejsce, czyli Lagoon Reef);
  • pływanie z żółwiami (tym razem nie natykam się na ani jednego);
  • plażę o śnieżnobiałym piasku i intensywnie turkusowej wodzie (oj tak, zdecydowanie przyjemnie było zrelaksować się na German Beach;
  • wysepkę w postaci ławicy piasku, której główną atrakcją miały być niezliczone rozgwiazdy (tego miejsca nie rekomenduję, tym bardziej, że dociera tam zbyt dużo ludzi, aby rozgwiazdy faktycznie mogły żyć tam w spokoju);
  • lunch na Exotic Island przygotowywany przez załogę. To ostatnie trochę trwa, więc zamiast czekać na posiłek, przeprawiam się morzem ( sięga do bioder) na wysepkę obok zwaną Maxima Paradise. Chcę przede zobaczyć ukrytą plażę, na którą miałam okazję trafić w ubiegłym roku i trochę pochodzić po nowych ścieżkach. Plaża jest oczywiście na swoim miejscu. Jest też mała chatka, łódka i kilka huśtawek. Jest uroczo.

 

Kiedy wracam, lunch jest już gotowy. Potem moja łódka rusza w dalszą drogę, a dwa sprytne psy, które cały czas sympatycznie sugerowały podzielenie się jedzeniem, również przeprawiają się na Maximę. W ich przypadku wpław.
– Oh, to tam mieszkają! – śmieje się Anglik, współpasażer z łódki, który wcześniej zastanawiał się, skąd wzięły się czworonogi na tak małej wysepce. Zagadka zostaje rozwiązana.
 
A kilka godzin później zapada wzrok. Wcześnie i szybko. Zbyt szybko.
 
WARTO WIEDZIEĆ
 

  • opcje island hopping w Port Barton nie są ustalone z i zdarza się tak, że opcja A w jednym miejscu będzie opcją B w innym. 
  • w Port Barton obowiązuje opłata miejscowa, którą należy uiścić po przyjeździe lub wykupując wycieczkę łódką (50 peso)