Z ulicy dobiega charakterystyczny odgłos końskich kopyt uderzających o brukowaną uliczkę. Kalesa przystaje na moment, prawdopodobnie zabierając turystów pragnących w ten sposób obejrzeć miasto. Po chwili ruszają – turyści, woźnica i zaprzęgnięty do kalesy koń, aby przemierzyć w ten sposób ulice , kolonialnej perełki na północy wyspy Luzon.

Jest najwyższa pora, aby po doprowadzeniu się do porządku po długiej podróży z Manili, wyjść wreszcie z klimatycznego hotelu.
To gdzie najpierw? Lunch? – zastanawiam się przez moment.
Empanada! Tego trzeba spróbować.

Faktycznie, wizyta w Vigan, byłaby nieco niekompletna bez wypróbowania przynajmniej niektórych specjałów regionu. Empanada dostępna jest praktycznie wszędzie (najlepsza podobno na Plaza Burgos) i powstaje z cienkiego ciasta, w które zawija się np. zieloną papaję, fasolę monggo, marchew, jajko, nadzienie mięsne, po czym wszystko to smaży się na głębokim tłuszczu.

Mięso? – kręcę nosem, ale okazuje się, że niepotrzebnie, bo wystarczy porozmawiać i już za chwilę dostaję swoją „specjalną” wegetariańską empanadę. Czyli można! A sama empanada? Pychota! Szczególnie w połączeniu ze specjalnym octem, który swoje braki zapachowe nadrabia smakiem.

Potem można ruszać.
Najpierw chcę zobaczyć, jak w Vigan robi się garnki. – taki mam plan.

Bo garnki w Vigan robi się od dawna. Powstawały jeszcze zanim w te okolice przybyli Hiszpanie i powstają do dziś. Chińczycy z okolic miasta wykorzystując obfitość gliny założyli pierwsze warsztaty garncarskie, a nich zaczęto wytwarzać burnay, specjalne naczynia wykorzystywane jako naczynia w procesie fermentacji basi, lokalnego wina z trzciny cukrowej i bagoong, czyli pasty rybnej. Podobno nie ma w tym celu niczego lepszego. Odwiedzamy RG Jar, jedną z najbardziej sławnych i najstarszych garncarni. Tą, w której mieści się wielki „dragon style” piec (faktycznie przypomina nieco długiego smoka), setki garnków, dzbanków i garnuszków oraz pracownicy garncarni, z których dwóch wyróżnia się najbardziej: carabao o wielkich smutnych oczach odpowiedzialny za mieszanie gliny i pan w ciemnych okularach (każe nazywać się Elvis), który gani mnie, kiedy zauważa, że nie będzie go na zdjęciach, bo „chce być w National Geographic” , ale jest na tyle miły, że oprócz wyrabiania kolejnych naczyń, daje się namówić na krótką pogawędkę.

Na dłuższą niestety nie ma czasu, bo przed zmrokiem chcę jeszcze odwiedzić lokalny rynek, aby zobaczyć (choć w tym przypadku już nie próbować) inne dwa specjały miasta: longganisę, czyli lokalną kiełbaskę o smaku podobno czosnkowym (siłą rzeczy nie jestem w stanie tego potwierdzić) i bagnet, czyli… ł wieprzowego mięsa zazwyczaj smażony przynajmniej dwa razy z dodatkiem soli tak, aby na powierzchni wytworzyła się specjalna chrupiąca skórka. Historia bagnetu jest dłuższa niż można byłoby przypuszczać – w dawnych czasach, kiedy brakowało lodówek, a uprzednio zarżnięto świnię i nie chciano, aby zmarnowała się jakakolwiek jej część, ktoś wpadł był na pomysł, żeby najpierw taki kawałek mięsa ugotować, a potem usmażyć na głębokim tłuszczu, co miało powstrzymać mięso od zepsucia przez kolejne dni. Taki kawałek odgrzewano potem… odsmażając i stąd skórka. Tyle w skrócie, bo podobno nie tak łatwo o dobry przepis na vigański bagnet.

Kiedy zbliża się wieczór, pora wrócić na kolonialne uliczki starego miasta. Ale to wbrew pozorom nie Hiszpanie, lecz wspomniani już tu Chińczycy najpierw przybyli do Vigan zajmując się jedną z tych spraw, w których są najlepsi, czyli handlem. W tym przypadku produktami sprowadzanymi z filipińskich gór. Hiszpanie, którzy stworzyli takie ulice miasta, jakie podziwia się do dziś, pojawili się w okolicy dopiero pod koniec XVI wieku i w ten sposób Vigan szybko stało się polityczno-religijnym centrum na północy Filipin. Klimatyczne uliczki najpiękniej wyglądają o zmierzchu, więc spaceruję i podziwiam je dopóki nie opadam całkiem z sił, rezygnując tym samym z odwiedzenia kilku, prawdopodobnie ciekawych zabytków, z vigańską katedrą na czele. Mijam kolejne niewielkie skrzyżowania, a mnie mijają przejeżdżające kalesy i inni spacerujący turyści, których wbrew pozorom nie ma aż tak wielu. Stare domy przywodzą na myśl trochę indyjskiego fortu Kochi albo Galle w południowej części Sri Lanki z małą domieszką kubańskiego Cienfuegos, czyli miejsca, które lubię.

I chociaż nie całe miasto jest takie ładne, lecz zaledwie kilka ulic, i tak uważam, że jest pięknie. Jak napisano na jednej z licznych pamiątkowych koszulek – I ♥ Vigan!