Zabiorę cię dzisiaj na najlepszą phở w Sajgonie. – oznajmił mi Qui wczoraj.
Jak to? Przecież ja najlepszą phở już jadłam…
Nie znasz się. Byli wczoraj w knajpce, gdzie jadłaś?
No niewielu…
No właśnie! Więc teraz zabiorę Cię do takiej knajpki, w której phở jest tak dobre, że wieczorem zwykle nie ma gdzie usiąść.
Qui dotrzymał obietnicy i choć wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobne, wczorajsza zupa phở była jeszcze lepsza niż ta przedwczorajsza. Jeszcze bardziej aromatyczna, ze szczypiorkiem, kiełkami i świeżą miętą. Po prostu pychota.

A potem w sumie nic się nie działo. Zrobiliśmy sobie tylko długą wycieczkę po mieście.
Patrz tam jest . – Qui pokazywał mi różne miejsca w Sajgonie. – Puste jak zwykle.
Puste?
– Mhm… Wietnamczycy nie chodzą do kina, bo prawie każdy ma w domu dvd.
– A macie tak dużo dobrych ów.
– No niby mamy…
– To gdzie wychodzicie wieczorem?
– Różnie, najczęściej zjeść. Na przykład phở!

Mijaliśmy piękne kolonialne budynki i takie, które bardziej przypominały slumsy, aż w końcu trafiliśmy na targ. Taki zwykły, lokalny („Tu chyba nie było żadnego turysty” – reklamował miejsce Qui), na którym sprzedawano wszystko, włącznie z żywymi żabami powiązanymi w pary w ramach sekcji „wet marketu”. I właśnie, obok tych żab zeskakujących w popłochu przede mną z miski, złapał mnie ulewny , który zatrzymał mnie przed jednym ze straganów na dobrą godzinę i pozwolił przejrzeć się, jak życie wokół najpierw zwolniło, a potem zupełnie zamarło. Przygotowano hamaki, wyjęto gry planszowe i tylko kilkuletnia dziewczynka w kwiecistej niebieskiej sukience miała tę nadwyżkę energii, która pozwoliła jej skakać po coraz liczniejszych kałużach.

Ostatecznie ten sam deszcz zmusił do zakupu deszczowej pelerynki i zweryfikowania planów na popołudnie.

To może jednak pojedziemy do muzeum? Wyschniesz trochę. – zaproponował Qui, kiedy już woda chlupotała mi w butach. – No i jest tam naprawdę dużo zdjęć.

Tym ostatnim argumentem mnie przekonał i tej nieplanowanej wizyty w Muzeum Pamiatek Wojennych (War Remnants Museum) bynajmniej nie żałuję, bo zobaczyć można tam było m.in. takie rarytasy, jak ostatnie wielkiego Roberta Capy, zrobione na krótko przed jego śmiercią od miny przeciwpiechotnej.

Deszcz padał do późnego popołudnia, a dziś… znowu pada, na szczęście z przerwami. Padało, kiedy na dworcu autobusowym kupowałam chrupiącą bagietkę na drogę. Padało, kiedy luksusowym wietnamskim autobusem w cenie 5 dolarów wyruszyłam z Sajgonu do Cần Thơ, największego miasta Delty Mekongu. Padało, kiedy w autobusowym telewizorze puścili jakiś amerykański film z wietnamskim dubbingiem. Padało, kiedy podziwiałam rzeczne rozlewiska podczas przekraczania kolejnych mostów. Na chwilę przestało padać, kiedy na motorku jechałam do hotelu, ale potem znowu zaczęło. Przestało wieczorem, więc mogłam przejść się po nabrzeżu, zjeść kolację w klimatycznej restauracji nad rzeką i zakupić kolejne pelerynki przeciwdeszczowe. Bo co do tego, że jutro znowu będzie padać, nie mam żadnych wątpliwości. W końcu to wietnamska pora deszczowa.