Motorów i skuterów mknących po ulicach są takie ilości, że trudno to ogarnąć zarówno wzrokiem, jak i rozumem. Kiedy na jednym z nich jedziemy z Wietnamczykiem o imieniu Qui, oczy śmieją mi się do mijanych widoków. Podczas gdy przystajemy na światłach, uśmiechają się do mnie kierowcy innych motorków, a kilkuletnia dziewczynka w kolorowym kasku z Kubusiem Puchatkiem na głowie jedną ręką trzyma się pleców taty, a drugą macha na przywitanie. Mijamy kolejne ulice, skręcamy, wyprzedzamy, wymijamy i trąbimy! Tyle emocji w tej jeździe! Zastanawiam się, czy kiedykolwiek byłabym w stanie odważyć się i wyruszyć na ulice Ho Chi Minh City samodzielnie… Na razie jedyne, na co mnie stać, to bezbolesne przechodzenie na drugą stronę drogi pośród pędzących motorów, co przyznaję, uwielbiam i uskuteczniam tak często, jak jest okazja, bo chyba po prostu lubię towarzyszący temu dreszczyk emocji.

Nie jestem wielbicielką muzeów, więc również tutaj nie odwiedzam żadnego. Postanawiam więc dzień spędzić przede wszystkim w klimatycznych buddyjskich świątyniach, co sprawia, że w którymś momencie Qui pyta, czy jestem buddystką.
Przekonuję się, że świątynie to dobry wybór, bo turystów spotykam jedynie w Jade Emperor Pagoda (nie będę w tej chwili sprawdzać, jaka jest jej polska nazwa), a w każdej ze świątyń odwiedzanych później jest cicho i prawie że pusto, co tym bardziej pozwala cieszyć się ich urokiem.

Poza tym:
– cieszę się z tak prozaicznych spraw, jak możliwość załatwienia czegokolwiek i to w tempie zaskakująco ekspresowym (zdążyłam już zapomnieć, że coś takiego jest możliwe);
– z siodełka motorka podziwiam misterne kolonialne budynki;
– uczę się, jak po wietnamsku jest kurczak (gà) i „bez mięsa” (không có thịt), co ma mi się przydać na wszelki wypadek. To drugie pytanie sprawia, że znajoma Wietnamka głosem pełnym współczucia pyta „A co, nie możesz jeść mięsa?
– spędzam miły wieczór w towarzystwie Dipankara, internetowego znajomego z Kolkaty, bo przez przypadek okazało się, że w tym samym czasie jesteśmy nie dość, że w tym samym mieście, to jeszcze na tej samej ulicy. Skutkuje to kolejnym już zaproszeniem do Kolkaty i obietnicą, że w końcu z niego skorzystam.
– w knajpce Pho Binh, która podobno za dawnych czasów była tajną kwaterą Viet Congu, jem najsmaczniejszą w moim dotychczasowym życiu i najbardziej aromatyczną zupę phở.

Chłonę atmosferę miasta i nie mam dosyć. Bo , to nie tylko sajgon. Sajgon ma .