Gdybym mądre książki o wychowaniu psów przeczytała, ZANIM zdecydowaliśmy się zaadoptować Charliego, a nie na dzień po tym fakcie, być może uniknęlibyśmy wielu psich problemów wychowawczych. Choć najpewniej Charliego w ogóle nie byłoby w naszym życiu (dziś zupełnie nie potrafię sobie tego wyobrazić), bo przecież już na pierwszym spotkaniu był modelowym przykładem rozbestwionego psiaka o nadmiernym poziomie energii i wielkiej potrzebie nieustannego bycia w centrum uwagi. Ale wtedy tego nie wiedzieliśmy. Kiedy więc tego pierwszego popołudnia psiak szalał na nasz widok z radości, my stwierdziliśmy, że to na pewno psia miłość od pierwszego wejrzenia. Ewentualnie spora doza sympatii. Kiedy pierwszego wieczoru biegał bez przerwy przez kilka godzin po ogrodzie i domu na przemian, my uznaliśmy, że to dla niego nowe miejsce i Charlie na pewno potrzebuje chwilkę, aby się przyzwyczaić. Do tego gryzł wszystkich wokół tak bardzo, że ogrodnik Wayan zasugerował… piłowanie kłów. Kolejne dni mijały podobnie i sporym eufemizmem z mojej strony było stwierdzanie, że „Charlie jest słodki, kiedy śpi”. Zapominałam dodawać, że kiedy nie śpi, to wstępuje w niego prawdziwy diabeł. Do tego amator kawy, trunków alkoholowych i z silnym psim ADHD. Ale przecież sama przed sobą nie mogłam przyznać się do tej wielkiej porażki wychowawczej.

To nie tak, że czytanie mądrych książek nie pomogło. Charlie bywał spokojniejszy, bardziej poukładany i wreszcie raczył brać pod uwagę moje życzenia. Słuchał mnie (i nikogo poza mną) i patrzył we mnie, jak w obraz. Żeby jednak nie było zbyt różowo, jego koncentracja obniżała się wprost proporcjonalnie do ilości otaczających go bodźców. Podobnie było z jego posłuszeństwem, co w praktyce sprowadzało się do wchodzenia ludziom na głowę i to niestety nie tylko w przenośni. Dorośli przyjmowali to z pewnym zaskoczeniem, ale i rozbawieniem, więc wszystko wydawało się być pod kontrolą. Aż pewnego dnia odwiedziła nas Ola z synkiem, Charlie szalał jak co dzień, ja zupełnie nie mogłam go opanować i uświadomiłam sobie, że wystarczyłby moment naszej nieuwagi, żeby chłopcu stała się krzywda. Zmobilizowałam się i w ten sposób Charlie trafił do Canggu Pet Resort, takiego balijskiego miejsca dla zwierzaków.

Już pierwszego dnia pojawił się problem logistyczny – sama nie byłam w stanie dojeżdżać tam z Czarluchem na skuterze, więc po długich naradach i zgodnie z sugestią Christine prowadzącej Canggu Pet Resort, postanowiliśmy zostawić naszego psiaka na kilka dni w jej przybytku. Na (w resorcie!), socjalizację z doskonale ułożonymi psami i na kurs jazdy na skuterze. Tego ostatniego nie potrafiliśmy sobie wyobrazić w szczególności, więc jakież było nasze zdziwienie, kiedy po zakończeniu „turnusu” nasz rozbrykany kundel nie dość, że nie był już aż tak rozbrykany jak wcześniej, to jeszcze potrafił jeździć na skuterze. I to z prawdziwą radością!

Od ponad tygodnia jeżdżę więc z Charliem do Canggu na kolejne treningi. Bywa sympatycznie, ale bywa też niełatwo i już nawet Christine oraz jej syn przyznali, że nasz Charlie to trudny egzemplarz, o wybitnej potrzebie dominacji, trudniejszy do opanowania niż słynny w pewnych kręgach pitbul, który zjadł krowę balijskiemu farmerowi. Na szczęście z każdym kolejnym szkoleniem jest lepiej. Z Charliem, nie z pitbulem. A już tym bardziej nie z krową.

Jazdę na skuterze Charlie wprost uwielbia i pewnie nie bez wpływu na jego nastawienie pozostaje fakt, że dzięki tej nowo nabytej umiejętności może chociażby częściej wyhasać się na plaży. Razem jeździmy praktycznie codziennie, ale gdyby to pies decydował o ilości przejażdżek, wybierałby się z nami w każdą. Wiemy, bo regularnie to sugeruje wsiadając na skuter przy każdej okazji. Nie jesteśmy tylko do końca pewni przesłanek – czy to czysta radość z jazdy i wiatru w sierści, czy też może dodatkowa okazja ku temu, aby machać ogonem na widok zaczepiających go ekspatów, obszczekiwać Balijczyków w sarongach i zdecydowanie warczeć na muzułmanów. Wyrasta z niego psi rasista?