Były 4 kraje, 3 strefy czasowe, 10 miast, 2 plaże, kilkadziesiąt świątyń, plantacje herbaty, lokalne targowiska i całe mnóstwo spotkanych po drodze ludzi aż w końcu po pięciu (ja) i dwóch (Krzych) tygodniach nieobecności pełni sił, nowych pomysłów i ze świeżym spojrzeniem na wiele spraw wróciliśmy w czwartek do domu w Manili. Tak, tak, myślę, że w miejscu, do którego przeprowadziliśmy się na początku marca, jeszcze przed moim wyjazdem, jest tak dobrze, że wreszcie, z czystym sumieniem, mogę nazwać je domem.
Mieszkanko jest nieco mniejsze, ale o niebo lepsze; z okien mamy widok na jedne z najładniejszych miejsc w makati, przy dobrej widoczności nawet na góry i morze, a jak już zjedziemy z naszego 29. piętra, w odległości zaledwie kilkudziesięciu metrów mamy dziesiątki restauracji (w tym moją ulubioną Sugi serwującą rewelacyjne sashimi), sklepy i wszystko to, o czym ekspacka dusza może sobie zamarzyć;)
Siedząc w domu nie uczestniczymy już w życiu filipińskich sąsiadów, nie słyszymy ich dzieci, ani nie musimy wietrzyć mieszkania za każdym razem, kiedy ugotują na obiad świninę, zaserwują suszone rybki lub coś innego z rodzaju potraw niekoniecznie interesujących i przyjemnych zapachowo. Sąsiedzi też są inni, a że pozory, które na Filipinach są podstawą wzajemnych relacji, stwarzamy dobre, wszyscy są dla nas mili lub bardzo mili.
Jest o niebo lepiej. Jest dobrze. Wreszcie!