Kiedy zastanawiam się, gdzie i kiedy usłyszałam o po raz pierwszy, nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy. Musiało to być jednak całe miesiące temu, bo datę 15 maja, czyli dzień festiwalu, miałam zaznaczoną w kalendarzu od bardzo dawna. Tydzień temu z kawałkiem wstałam więc o jakiejś nieludzkiej wczesno porannej godzinie typu 3.30 i pojechałam do Lucban, niewielkiego miasta w prowincji Quezon, kilka godzin drogi od Manili.

Festiwal Pahiyas to coś w rodzaju naszych dożynek, podczas których mieszkańcy Lucban dziękują za plony. Cała odbywa się ku czci San Isidro Labradora, patrona rolników, ale tym, co wyróżnia Pahiyas spośród dziesiątek (a może setek?) filipińskich festiwali, są przystrojone fasady budynków. Mieszkańcy Lucban puszczają wodze wyobraźni i dekorują swoje domy w sposób najprzedziwniejszy używając do tego celu warzyw, owoców i kiping, czyli kolorowych elementów dekoracyjnych z ryżu.

I czego my tam nie mamy? Są motyle z bakłażana, uśmiechnięte jackfruity z fasolowymi włosami, robot z czuprynką z okry, (to mój zdecydowany faworyt!) wierzchowce z kokosowych skorupek, a nawet . Nagroda za najatrakcyjniejszą dekorację jest niebagatelna (100 tys. peso = 7,8 tys pln), zatem większość mieszkańców wkłada w tę całą imprezę sporo wysiłku. W ubiegłą środę na „festiwalowych” ulicach przystrojone były faktycznie wszystkie domy i do dziś nurtuje mnie pytanie, na ile dekorowanie ów jest przyjemnością i chęcią uczestnictwa w dorocznej zabawie, a na ile wynika z powinności wobec miasta (pytaliśmy i zostaliśmy bez odpowiedzi, bo to pytanie każdy zwyczajnie ignorował).

Jak Wam się podoba? Moim zdaniem zarówno imponująco, jak i kiczowato, ale jak mi tu podpowiada Krzysiek „czasem banan i tak ciśnie się na twarz”;)