to takie sobie małe miasteczko na trasie z do popularnego Luang Prabang. Niektórzy przyjeżdżają tam na chwilę, a potem tak bardzo zachwycają się tym miejscem, że nie potrafią wyjechać. Inni uciekają zaraz następnego dnia.

Mnóstwo tam wszelkiego rodzaju barów serwujących tzw. happy drinks, nastrojowych restauracji, w których zasiąść można na wygodnych poduchach (zerkając jednym okiem na wyświetlanych właśnie „Przyjaciół”), guesthousów i tego wszystkiego, co może przydać się turyście (czyt.”co uwielbiają turyści”). W ciągu dnia najpopularniejszą rozrywką jest tubing, czyli spływ na sporej wielkości oponach, a wieczorem zaczynają się imprezy, które trwają do białego rana. Do tego setki turystów i… niewielu Laotańczyków (z wyjątkiem tych, którzy pracują w turystyce).

Intensywna zieleń, wapienne ły i Song bez wątpienia zachwycają, ale to dla mnie trochę za mało. Być może zmieniłabym zdanie, gdybym wypożyczyła rower i zwiedziła okolicę, tak jak to pierwotnie miałam w planach, ale po kilku godzinach spędzonych w Vang Vieng zdecydowałam, że uciekam. Decyzję podjęłam wieczorem, kiedy z godziny na godzinę robiło się coraz tłumniej, głośniej i kiedy absololutnie nic nie wskazywało, że będzie lepiej. Zrobiłam tylko kilka zdjęć malowniczego bambusowego mostu i następnego dnia ruszyłam na północ Laosu pierwszym autobusem. Zapewne już nigdy tam nie wrócę.

A jak Wasze wrażenia z Vang Vieng?

p.s. W Laosie byłam pod koniec 2010 roku, a sam wpis pierwotnie pojawił się na moim fotoblogu Orientacyjnie.pl.