Wylądowałam na plaży. Przypadkiem.

Jaki jest sens jechać na plażę do Birmy mieszkając na Filipinach? Żaden, szczerze mówiąc. A w każdym razie prawie żaden. Zresztą, znacie mnie trochę, ja nawet nie mieszkając na Filipinach nie zdecydowałabym się odwiedzić w Birmie plaży. Choćby dlatego, że Birma ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko turkusową wodę i biały . Nie wspominając o tym, że zwykle nie mam tej nadwyżki czasu potrzebnej na błogi relaks (a nawet jeśli ją mam, to zawsze wynajdę sobie coś ciekawszego niż piasek i albo relaks zamieniam w pracę;) Zatem do Birmy na plażę? Niekoniecznie.

Tak mi się przynajmniej wydawało, więc układając plan birmańskiego wyjazdu, plażę skrzętnie pominęłam. Kasia też nie naciskała. I już, po sprawie. Plaży nie ma w planach! Pewnie i tym razem nie dotarłabym w nadmorskie rejony, gdyby nie , która do tego stopnia pokrzyżowała plany zakładające wyjazd do niedawno otwartego dla turystów stanu Chin, że ostatecznie zamiast tego znalazłam się w samolocie lecącym do Thandwe (uprzednio, na wieść o koniecznych zmianach, na przemian płacząc i zgrzytając zębami ze złości). A stamtąd już blisko do , chyba najbardziej znaną birmańską plażę.

Tym samym tych kilka dni, które miałam spędzić wśród wytatuowanych kobiet minęły na błogim lenistwie, kosztowaniu wyśmienicie przyrządzonych krewetek i innych kalmarów w ulubionej knajpce na plaży, czytaniu, kąpielach, spacerach i takich tam plażowych aktywnościach. I co ciekawe, żałuję tylko trochę, a właściwie małą troszeczkę, bo nie dość, że gatunkowo jest zdecydowanie powyżej plażowej średniej, to oprócz tego obok, niejako bonusowo, znajduje się niezwykle malownicza , o której tu jeszcze napiszę.

Żeby nie było tak sielankowo, dodam tylko, że były też jakieś wielkie latające karaluchy, ale o nich wolę zapomnieć, bo psują mi wizję mojego małego plażowego raju.