Ania nadal w Birmie, więc na blogu, że tak powiem, powiało nudą. Postanowiłem więc napisać kilka słów o gorącym medialnym temacie ostatnich dni, czyli tajfunie Haiyan/Yolanda i niezdrowej fascynacji śmiercią i ludzkim nieszczęściem.

Przez weekend otrzymaliśmy mnóstwo zapytań o sytuację na Filipinach, jednakże wszystkim odpowiadaliśmy to samo: w Metro tajfun w zasadzie był nieodczuwalny i cały czas toczy się normalne życie. Wiało na Viasayas i pytanie nas o te wydarzenia to jak pytanie mieszkańca Szczecina o pogodę w Przemyślu.

Co najbardziej mnie jednak przeraziło, to fakt, jak śmiercionośne potrafią być polskie media. Niemal na każdym kroku polscy dziennikarze jak mantrę powtarzali liczbę 10,000 ofiar nie zwracając zupełnie uwagi, że ich koledzy z krajów, w których dziennikarstwo stoi na nieco wyższym poziomie, podkreślali, że liczba ta jest niepotwierdzona, że są to szacunki i obawy jednego z lokalnych oficjeli. Ale nie w Polsce: tam był długi weekend, posucha informacyjna przed wydarzeniami 11 listopada i potrzeba było czymś przyciągnąć ludzi przed telewizory.

Oficjalna strona rządowa Filipin cały czas podawała informacje o rzeczywistej ilości ofiar, ale ta była zdecydowanie zbyt mało medialna. Na chwilę kiedy piszę ten tekst (14 listopada) potwierdzono 2357 ofiar śmiertelnych, 3891 rannych i 77 zaginionych. Aktualizacje znajdziecie TUTAJ. Są tacy, którzy mówią, że dane te są celowo zaniżane przez filipiński rząd ze względów politycznych, ale do tego wątku jeszcze powrócę.

Skala zniszczeń jest oczywiście olbrzymia, jednak według dostępnych aktualnie informacji nawet nie zbliżyła się do rekordowych strat wyrządzonych niecały rok temu przez tajfun Pablo/Bopha, które oszacowano na ponad 1 mld. dolarów. Zginęło wówczas 1146 osób. Kto dziś pamięta o tym wydarzeniu? Nikt, bo media nie podchwyciły wówczas tej tragedii. Dlaczego? Gdyż nie było wystarczająco dużej ilości przymiotników “naj”.

Prasa z całego świata mówi przede wszystkim o Tacloban. Oczywiście jest to jedno z większych miast dotkniętych tragedią, niemniej nie jedyne. Nie mówi się jednak zbyt często o dwóch aspektach. Po pierwsze sytuację w Tacloban wykorzystują lokalni politycy, zwłaszcza burmistrz miasta, który jest bratankiem Imeldy i politycznym przeciwnikiem urzędującego prezydenta. Jeden z koncernów medialnych, który kontrolowany jest przez tę rodzinę, skrupulatnie wykorzystuje sytuację, aby porównywać działania i wypowiedzi III do postawy Busha Jr. po huraganie Katrina w 2005 roku. Sytuacja jest oczywiście zawiła i mieni się wieloma odcieniami szarości, bo przecież nikt nie jest bez winy, niemniej jest to dość istotny element kampanii medialnej.

Drugim interesującym aspektem, który pojawia się od czasu do czasu w filipińskich mediach, jest anarchia i bezprawie panujące na terenach dotkniętych przez kataklizm. Już w pierwszych godzinach po przejściu tajfunu pojawiły się informacje o plądrowaniu sklepów i ruin domów. Kradziono nie tyle żywność, czy wodę, ale sprzęt RTV, zdalnie sterowane zabawki itp. Z tego co słyszałem od Filipińczyków, którzy w tym regionie mają rodziny, brak żywności spowodowany jest m.in. tym, że właściciele sklepów boją się o ocalały dobytek oraz o własne bezpieczeństwo i wolą czekać na uspokojenie się sytuacji, nad którą policja i wojsko zdecydowanie nie panują. W końcu nadarzyła się bowiem okazja, aby ponownie skorzystać z podwójnych standardów moralnych: kraść i zabijać w obliczu wyższej konieczności.

Transporty z pomocą nie są w stanie dotrzeć do wielu regionów drogą lądową czy morską, gdyż wcześniej zostają rozkradzione. Wszystko to zdaje się nakręcać spiralę przemocy i głodu. Kiedy to się skończy? Nie wiadomo. Lokalne władze winią rząd w Manili i prezydenta. Manila z kolei pyta, dlaczego ignorowano ostrzeżenia i nie przeprowadzono skutecznej ewakuacji ludzi z zagrożonych terenów. Na dokładkę mamy żądne krwi i trupów media, które w poszukiwaniu tej “naj” katastrofy grają ludziom na emocjach.

Naprawdę nie widzę nic złego w tym, że ktoś chce się poczuć lepiej i pomóc biednym ludziom dotkniętym przez nieokiełznany żywioł. Zapytam jednak, ile osób dostrzega codzienne tragedie na swoim podwórku i pomaga biednym, bezdomnym, głodnym ludziom we własnym kraju? Zakładam, że zaledwie ułamek z tych, którzy w odpowiedzi na doniesienia prasy śpieszą z pomocą Filipinom. W końcu w Polsce to degeneraci i alkoholicy, a to poczciwi ludzie, którym pomoc należy się bardziej. Tylko jaka pomoc i od kogo?