Pani straganiarka z Sajgonu przyniosła mi mały plastikowy stołeczek, chwilę po tym, jak zobaczyła, że schroniłam się obok jej stoiska przed deszczem. I na migi pokazała „usiądź sobie tutaj, bo padać pewnie będzie dłuuugo” . A potem ze spokojem wróciła swoich zajęć, a właściwie ich braku. Bo przecież padało.

Na dworcu autobusowym (gdzieś na trasie Ho Chi Minh CityCan Tho) stanęłam kompletnie zdezorientowana, kiedy zobaczyłam, że „mój” autobus, do którego zaraz powinnam wsiąść, wygląda dokładnie tak samo, jak dziesiątki innych autobusów w tym miejscu. Nie minęła minuta, kiedy podeszła siedząca w autobusie obok mnie rodzinka i okazało się, że pilnują, abym się im nie zgubiła i wsiadła tam, skąd wysiadłam.

Cuoi z Sajgonu zaprosił mnie na „najlepszą w mieście pho” . I uparł się, że zapłaci.

Kiedy Duc z Mui Ne zobaczył, że z plecakiem zmierzam na autobus, zapakował mnie i plecak na motor i zawiózł na miejsce. Za darmo.

Babcia z wioski z okolicy Sapa tak bardzo ucieszyła się, że ktoś odwiedził jej okolice, że zaprosiła mnie na herbatę do swojego domu. Mimo, że dogadywałyśmy się głównie „na migi”.

Pracownicy hotelu w Sapa widząc, jak bardzo uwalana błotem wróciłam do hotelu, szybko zdecydowali, że oni to wszystko doprowadzą do porządku. I wyczyścili mi spodnie, buty, torbę. Tak po prostu.

Dao z Nha Trang wstał specjalnie o 4.30 rano tylko po to, żeby mnie zawieźć na pociąg. I nie chciał w związku z tym żadnej zapłaty, mimo że nalegałam. Bo jak tu zresztą nie nalegać?

Para, z którą spędziłam 9 godzin w pociągu na trasie Nha Trang – Da Nang nie tylko ciagle karmiła mnie lokalnymi smakołykami, ale na koniec obdarowała księżycowym ciasteczkiem, kiedy w końcu przyznałam, że „nie, w Wietnamie ciastka jeszcze nie jadłam”.

Kiedy 2 lata temu wybierałam się do Wietnamu, słuchałam bez przerwy:
– Zwariowałaś? Nie dość, że do Wietnamu, to jeszcze sama? Mojego kumpla tam okradli w biały dzień!
– Mojej koleżance wyrwali torebkę na ulicy, a innym znajomym ukradli rzeczy w hotelu.
– Oszukują i tylko kombinują, jak by tu zarobić więcej pieniędzy.
I tak dalej.

Poczytałam więcej, uwierzyłam i zniechęciłam się na tyle, że większość czasu przeznaczonego na spędziłam w… Laosie, wracając do kraju Ho CHi Minha jedynie na ostatnie 8 dni. I długo potem żałowałam tej decyzji.

W tym roku nie słuchałam żadnych rad i wyszło mi to zdecydowanie na dobre. Potwierdziłam, że Wietnam jest w zdecydowanej czołówce ulubionych przeze mnie krajów (na pewno po Indiach, Sri Lance i Birmie, ale gdzieś tam przed Indonezją i Malezją), a wszystko dzięki jego mieszkańcom. Miłym, uśmiechniętym, pozytywnie nastawionym do siebie i innych. Często bezinteresownym.

Ale biorąc pod uwagę te wszystkie ostrzeżenia, zastanawiam się czasem, czy tak jest faktycznie czy miałam po prostu szczęście do spotkanych ludzi? A może po prostu wyglądam na tak wielką ofiarę losu, że wszyscy wokół chcą się mną opiekować?

Jakie są Wasze doświadczenia z Wietnamu?