Aerial photo od rice fields on Luzon. The Philippines.

Wyspa Luzon z okien samolotu.

Pies Borys spaceruje po osiedlowych alejkach. Codziennie spotyka nowych psich kumpli, z których najbardziej charakterystyczny jest rudy pudel z pofarbowanymi na zielono uszami i grzywą (jeszcze nie wiemy, dlaczego mu to zrobiono). Kot Leot każdego wieczoru poluje na jaszczurki. Żadnej jeszcze nie udało się mu się upolować, co bynajmniej go nie zniechęca. A kota Misza się wyleguje. Na balkonie, na poduszkach, gdziekolwiek jest to możliwe.

Co do tego, żeby zabrać ze sobą na Filipiny całą trójkę zwierzaków nie mieliśmy żadnych wątpliwości. Ani przez chwilę. Bo przecież nie mogliśmy ich komuś wydać… Poleciały z nami.

 

Jak podróżują zwierzaki

Zaczęło się od wielkiego sprawdzania. Co dokładnie oferują w kwestii transportu zwierząt? Różnie to bywa. Niektóre umożliwiają ich transport  jedynie w przestrzeni bagażowej, inne pozwalają na podróżowanie z kudłaczami na pokładzie samolotu, ale zazwyczaj obwarowane jest to szeregiem warunków. Bardzo rygorystyczne w tym względzie są linie lotnicze z krajów arabskich, które na pokład samolotu bynajmniej nie wpuszczą kota, z psów akceptowalny jest jedynie pies-przewodnik, a najbardziej faworyzowanym zwierzęciem na pokładzie jest… sokół.

Poza tym wyjątkiem najczęściej można mieć zwierzaki przez sobie, pod warunkiem, że zwierzę wraz z klatką nie będzie za duże i za ciężkie (najbardziej liberalne w tym względzie są Thai Airlines, gdzie maksymalna waga zwierzaka z transporterem to 10 kg). Czasem jedna osoba może podróżować tylko z jednym zwierzakiem na pokładzie (np. KLM), czasem nie ma w tym zakresie żadnych ograniczeń.

Tym samym pies Borys odpadł w przedbiegach. Utyło mu się ostatnio i nawet dla liberalnych Tajów byłby za ciężki, stało się zatem jasne, że poleci w wydzielonej dla zwierzaków przestrzeni w ramach luku bagażowego.

 

Formalności

Na szczęście na Filipinach nie przewidziano żadnej kwarantanny dla przyjezdnych zwierząt. Potrzebne były tylko świadectwa szczepień, odrobaczeń, paszporty i chipy dla zwierzaków opuszczających Unię Europejską, ogólne świadectwo zdrowia wydane przez Powiatowego Lekarza Weterynarii na chwilę przed wyjazdem i jeszcze specjalne filipińskie pozwolenie „na import”, które bez problemu załatwiła nam na Filipinach nasza miła firma przeprowadzkowa.

Wszystko to brzmi bardzo prosto, ale drżeliśmy na myśl, co powie weterynarz na pomysł podróży z naszym 14-letnim psem.
– Na emeryturę jedziesz do ciepłych krajów?- zapytał pan doktor Borysa, kiedy w końcu odważyliśmy się do niego pójść, a potem zbadał naszego staruszka i nie stwierdził żadnych przeciwwskazań do tego typu podróży. Wspólnie uzgodniliśmy, że najlepiej będzie w miarę możliwości ograniczyć jedynie ilość startów i lądowań jako potencjalnie najbardziej niebezpiecznych i idealnie byłoby, gdyby Borys mógł spać całą drogę uprzednio dostawszy stosowny zastrzyk. Padło więc na KLM, jako jedyną linię lotniczą oferującą bezpośrednie połączenie Europy z Manilą.

Trzeba było jeszcze zakupić transportery i do kompletu maty absorbujące płyny na wszelki wypadek.

 

KLM – zasady podróżowania ze zwierzakami

Telefon do polskiego KLM wyjaśnił wiele. Że tak, nie ma problemu, możemy ze zwierzakami. Że nie, Krzych podróżujący sam (ja w wersji pierwotnej miałam być wówczas w Indonezji) nie może mieć ze sobą dwóch kotów. Że kotom też najlepiej będzie w przestrzeni dla zwierząt. I najważniejsze – że z uśpieniem zwierzaków na czas podróży nie będzie problemu, bo obok lotniska jest hotel dla zwierząt, a w nim weterynarz wykonujący tego typu zabiegi. Aby uzyskać te informacje, zadzwoniono bezpośrednio do Amsterdamu. Przy zakupie biletów zaznaczyliśmy, że będą zwierzaki i powiedziano nam, że zastrzyk usypiający jest nie tyle możliwością, ile wymogiem linii lotniczej.

– Zastrzyk dla zwierzaków? W jakim hotelu dla zwierząt? Tu nie ma żadnego hotelu.- zdziwił się pracownik KLM, kiedy na dzień przed wylotem poszliśmy na amsterdamskie lotnisko wszystko potwierdzić. – KLM nie weźmie odpowiedzialności za uśpienie zwierząt podczas lotu, nigdy tego nie praktykowaliśmy. A hotel? Jedyne, co mi przychodzi do głowy do hotel transferowy dla zwierząt podróżujących z przesiadkami, ale nikt z zewnątrz nie może tam wejść.
Musiało być widać, jak bardzo się wówczas zestresowaliśmy, bo po chwili dodał:
– Ale nie martwcie się. Wszystko będzie ok z waszymi zwierzakami. Polecą w specjalnym pomieszczeniu, klimatyzowanym i przyciemnionym. KLM ma duże doświadczenie w transporcie zwierzaków. Różne już z nami latały, nawet indyjski słoń.
No dobrze. A jak to wszystko się odbędzie?
– Jak zwykle. Przy odprawie pojawi się osoba, która się nimi zajmie. – uspokojono nas.
– A o której mamy być jutro na lotnisku? – zapytaliśmy.
– 2,5 – 3 godziny przed wylotem w zupełności wystarczy.

 

Wylot

spakowaliśmy do transportera jeszcze w hotelu. Nie spodobało się. Pies był cały czas na smyczy i tak wszyscy, razem z Asią i Rafałem i naszymi bagażami pojechaliśmy autobusem na lotnisko.

Na lotnisku tłum. Zwykła odprawa nie wchodziła w grę. Trzeba było pójść do specjalnego okienka i stanąć w kolejce razem z rodzinką z czwórką , dwoma wózkami i kilkunastoma walizkami, beznogim mężczyzną na wózku i dziesiątkami innych tego typu „problematycznych” osób z punktu widzenia transportu lotniczego. Minęło 15 minut. Kolejka się nie ruszyła. Minęło kolejne 15 minut. Zaczęto odprawiać mężczyznę na wózku. Jeszcze jedno 15 minut i w końcu przyszła kolej na nas. Pracownica KLM była nowa. Widać to było i na pierwszy i na drugi rzut oka. Pewnie zresztą dlatego wszystko trwało tak długo. Tylko nasza odprawa zajęła jej prawie pół godziny.
– Poprosimy o osobę, która zajmie się zwierzakami – oznajmiliśmy na wstępie pani borykającej się z naszymi papierami.
– Kogo? Tu nie ma takiej osoby. Musicie iść do okienka, w którym nadacie zwierzaki jako nietypowy bagaż.

W międzyczasie Borys został przekonany do wejścia do swojego transportera przy nieocenionej pomocy kabanosa drobiowego firmy Tarczyński, nafaszerowanego uspokajającymi tabletkami, które dostaliśmy na wszelki wypadek od weterynarza. Cieszył się, przynajmniej na początku. Potem chciał co prawda wyjść z kontenera, ale i tak ekscytacja wzięła górę nad stresem, więc cały czas machał ogonem.

Z okienka odprawy wysłano nas do okienka, w którym należało uiścić opłatę za nadbagaż. Stamtąd do okienka, w którym mieliśmy zostawić zwierzaki. W tymże okienku okazało się, że nie dano nam jakiejś przywieszki, potem jeszcze był wydruk stosownych dokumentów. I jeszcze kolejny raz okienko do opłat za nadbagaż, w którym tym razem trzeba było uiścić opłatę za zwierzaki.

Minęło 15 minut, a potem kolejne, i kolejne i jeszcze jedno chyba, a do wylotu naszego samolotu tymczasem zostało jedyne 45 minut.

Wysłano nas jeszcze do jednego okienka, bo poprzednie okazało się tylko okienkiem zajmującym się papierkami. Było tam dwóch mężczyzn, którzy nie mówili po angielsku. Może zresztą mówili, ale ani oni nas nie rozumieli, ani my ich. Prawie że na migi ustaliliśmy się, że mamy tu zostawić zwierzaki.
– Ale pośpieszcie się – próbowaliśmy wytłumaczyć. – Nasz samolot zaraz wylatuje.
– Dlaczego tak późno ? – zapytali i to był jeden z tych momentów, kiedy się potrafiliśmy porozumieć.
Nawet nie chciało się nam tłumaczyć.
Mieliśmy taki pomysł, żeby zostawić zwierzaki z Asią i Rafałem, zanim zostaną wyekspediowane do samolotu, ale nie pozwolono.
– Bo musi przyjść ochroniarz i potwierdzić, że wszystko jest ok.

Czekaliśmy. Jedna za drugą upływały długie minuty, nie mieliśmy nawet siły rozmawiać i tylko Borys nadal machał ogonem.

W końcu dostrzegliśmy pana ochroniarza. Szedł sobie spokojnym krokiem ubrany w białą koszulę i granatową kamizelę. Podszedł, zerknął do transporterów, kiwnął głową na znak, że ok, my uściskaliśmy Asię i Rafała w międzyczasie zaglądając do zwierzaków i mówiąc im, że wszystko będzie ok, a potem został tylko bieg do naszego samolotu. Zdążyliśmy. Tylko dzięki temu, że samolot wylatywał z opóźnieniem.

A potem wypiliśmy dużo wina, żeby uspokoić myśli. Żeby nie myśleć.

 

Przylot

Na lotnisku w Manili panował zaskakujący spokój. Podeszliśmy do okienka, wbito nam nasze turystyczne wizy uprawniające do pozostania na Filipinach przez 21 dni, potem tylko odbiór bagaży. Tylko i AŻ.

Doskonale pamiętam ten moment, kiedy okazało się, że zwierzaki wyjadą razem z innymi bagażami. To było jak deja vu sytuacji opisywanej kilka dni wcześniej przez Agę. Pozostało czekać. Wyjeżdżały walizki, torby podróżne, plecaki, parasole, wózki dziecięce, a naszych zwierzaków nadal nie było.

W końcu – Jest transporter! – odetchnęliśmy z ulgą na moment, ale to nie był ani nasz transporter, ani żaden z naszych zwierzaków. Nasze były dopiero za długą chwilę. I na szczęście nie wyskoczyły razem z bagażami, ale podał nam je pracownik lotniska.

Potem jeszcze tylko kontrola celna, jeden z najważniejszych momentów, w którym mogło się okazać, że nic z tego, bo nasze dokumenty są jednak jakimś cudem niewystarczające. Byliśmy nawet przygotowani do przekonania wątpiących w nasze zwierzaki stosownymi zielonymi banknotami (tutaj to w końcu nic niestandardowego), ale wszystko poszło tak gładko i szybko ( martwiono się jedynie, że za 21 dni zwierzaki polecą dalej, bo tej wersji musieliśmy się trzymać), że nawet nie wiem kiedy znaleźliśmy się w taksówce. A potem prosto do nowego domu.

W tej chwili pies Borys chłodzi się pod klimatyzatorem, kot Leot w łazience, a kota Misza wygrzewa się okutana w Krzycha śpiwór.

I chyba im się tu podoba.