Pierwsza , na którą trafiamy (już chyba mija rok od tamtego czasu!), to właściwie taka mini-dampa w okolicy Home Depot w Ortigas. Zmęczeni i głodni szukamy wówczas jakiejś knajpki z sensownym jedzeniem i obsługa jednej z restauracji pokazuje nam ryneczek, gdzie można kupić morza we wszelkiej postaci tłumacząc, że potem nam to wszystko na miejscu przyrządzą. Już nawet mamy decydować, co i jak i w jakich ilościach, kiedy jednak stwierdzamy, że poziom naszego głodu nie pozwoli z pewnością długie oczekiwanie na posiłek. No i faktem jest, że zapachy unoszące się w okolicy ryneczku (podobno świeże ryby nie wydzielają zapachów?) oraz krążąca niepodal banda imponująco natrętnych naganiaczy z innych restauracji nie zachęcają zbytnio do zakupów.

Dampa, to właściwie nic innego, jak bardzo popularny w krajach azjatyckich tzw. mokry rynek, czyli miejsce, gdzie dostępne są świeże , czasem mięso i inne artykuły. Podobno dlatego „mokry”, bo w odróżnieniu od rynków z założenia suchych, zużywa się tam relatywnie dużo wody – do mycia podłóg, polewania owoców i warzyw czy przechowywania świeżych ryb i owoców morza. W Manili przy dampach znajdują się zwykle mniejsze i większe restauracje, gdzie wybrany przez siebie (albo wybrany przez pracownika knajpki)) i zakupiony towar przyrządza się na miejscu, również zgodnie z osobistymi sugestiami.

Dampę poleca nam się od pierwszych tygodni w Manili jako miejsce, gdzie jako osoby raczej niemięsożerne (albo czasem małomięsożerne) znajdziemy wreszcie coś dla siebie, ale ostatecznie trafiamy tam dopiero po kilku miesiącach, kiedy to znajomi zabierają nas na Dampę Macapagal w okolicy Mall of Asia i prawdziwą ucztę z owoców morza. Są steki z tuńczyka, wielkie krewety, małże, scallopy, kraby i zupa sinigang. I być może coś jeszcze, o czym już nie pamiętam. Wszystko (no prawie wszystko, bo krabów nie ruszam, więc nie mam okazji sprawdzić) jest świeże i wyśmienite, a moim seafoodowym faworytem stają się serwowane z serem scallopy (znane w Polsce jako przegrzebki).

Potem jest jeszcze kilka innych uczt na dampie, ale kiedy nie ma się ochoty na jakieś wielkie siedzenie w knajpce, można się tam wybrać ot tak, po prostu, na zakupy. Tak, jak to robimy w ostatnią sobotę. Standardowo już zaraz po wyjściu z samochodu otacza nas tłum lokalnych naganiaczy, co ciekawe, zwykle transwestytów, przekonujących, że właśnie ich jest „the best one”. Standardowo już prawie nie reagujemy, więc szybko dają spokój. Kraby, homary, krewetki i ich większe kuzynki jedynie oglądamy, choćby dlatego, że nie potrafimy ich przyrządzać.

Lapu – lapu, the best fish! – krzyczy w międzyczasie sprzedawca w czapce z daszkiem.
Squids mam??? – pyta nieśmiało czarnowłosa sprzedawczyni ze stoiska obok zaopatrzonego nie tylko w kalmary, ale w różnego rodzaju ryby.

Ale my nie chcemy ani kalmarów ani ryb, my chcemy trochę tuńczyka. I w końcu go widzimy. łek piękny i dorodny, marzenie każdego sushi – baru. Jest też łosoś z , którego próbuje się nam sprzedać jako „świeżego łososia prosto z Norwegii” i blue marlin.

Wracając z pełnymi siatkami mijamy raz jeszcze związane sznurkami żywe kraby, pływające gromadnie krewetki z wybałuszonymi oczkami, a jeden ze sprzedawców dumnie prezentuje sporej wielkości rybę łapczywie próbującą złapać oddech. To nie dla mnie. Tak samo, jak nie dla mnie jest „Tatuś” w akwarium.