Głośną muzykę i gwar ludzkich głosów było słychać już z daleka.
Pośpieszmy się. – powiedziała San Mae, kobieta z plemienia Czerwonych Dzao, z którą miałam przyjemność spędzać ten dzień. – Jeśli pójdziemy szybciej, zobaczymy jak rodzina pana młodego zaprasza rodzinę panny młodej na przyjęcie do swojego domu.

To właśnie z tego powodu ta muzyka. Przejmujący dźwięk czegoś w rodzaju fletu i kilku lokalnych instrumentów wygrywany był przez mężczyzn z rodziny młodego męża, którzy wolno tańcząc zataczali kręgi wokół przykrytej od stóp do głów misternie utkanym i wyszywanym czerwonym welonem panny młodej oraz wszystkich członków jej rodziny. Kiedy już zaproszono w ten sposób każdego z gości, wszyscy wspólnie udali się do sporych rozmiarów domu usytuowanego na niewielkim wzgórku. My z San Mae wróciłyśmy do jej chaty, aby mogła przywdziać swój odświętny strój składający się z ciemnego wyszywanego kaftana i spodni, zdobnego paska, białej koszuli, czerwonej chusty na głowie i oczywiście sporych ilości ciężkiej biżuterii.

Ale na pewno będę mogła tam pójść z tobą? – upewniałam się bez przerwy. – Bo wiesz, może rodzina niekoniecznie będzie chciała mnie wśród gości.
Głupoty gadasz. Oczywiście, że nie będą mieli nic przeciwko. Każdy z wioski jest zaproszony na , a jeśli ty przyjdziesz, tym bardziej będzie im miło. Co najwyżej możesz wręczyć im jakieś niewielkie pieniądze, to jeszcze bardziej się ucieszą.

Widziałam, że zarówno San Mae jak i jej koleżanka przygotowują koperty z pieniędzmi, więc jak tylko dowiedziałam się, jaka to mniej więcej kwota (100 tys wietnamskich dong, czyli ok. 5 dolarów), również ja zakupiłam taką kopertę, po czym stosownie opisałam (od kogo i dla kogo) i schowałam do plecaka, bo jak mi wytłumaczono chwilę wcześniej „prezenty wręcza się przy wyjściu” . Poszłyśmy.

A jak tam właściwie będzie? – wypytywałam po drodze.
Będzie duuużo jedzenia. Specjalnie na tę okazję zabili dwie duże świnie, więc na pewno niczego nie zabraknie. I wino ryżowe będzie.
– A tańce będą?
– Tak, ale zaczną się dopiero późnym wieczorem.
– A panna młoda jak będzie ubrana? Nadal pod welonem?
– A nie, panny młodej w ogóle nie będzie na weselu.
– Jak to nie będzie???
– Normalnie. Wesele trwa dwa dni. Pierwszy dzień i pierwszą noc panna młoda spędza sama bądź ze swoimi siostrami i przyjaciółkami gdzieś obok weselnego domu i nie ma prawa wejść na imprezę. Będzie w niej mogła uczestniczyć dopiero następnego dnia.
– Szkoda…. A pan młody?
– Ten powinien być, chociaż znając życie, może już wypił za dużo ryżowego wina i leży gdzieś pod płotem.

I faktycznie. Panna młoda zmęczona spała w małej komórce obok domu, pan młody zniknął był w niewiadomych okolicznościach, a mały chlewik opustoszał po tym, jak usunięto z niego dwie wspomniane świnie.

Poza tym w jednej części domu pod portretami ślubnymi młodej pary i wokół zestawu karaoke zebrała się młodzież śpiewając ckliwe wietnamskie melodie, w drugiej części najbliższa rodzina młodych zasiadła do wspólnego posiłku, a w największej izbie przygotowano długi stół, przy którym co chwilę stawiano setki niewielkich miseczek z różnymi mięsiwami i ryżem. Do stołu cały czas sadzano nowych gości, zatem i nas usadzono i nie zważając na nasze protesty, szybko napełniono nasze miseczki skórkami wieprzowymi, niezidentyfikowanymi łkami świni i chyba kurczaka (miseczkę San Mae) albo ryżem i ziemniakami (moją) i zaczęła się uczta, podczas której pani domu postawiła sobie za cel dopilnowanie, żeby nasze miseczki były przez cały czas pełne dokładając co chwilę nowe, wyselekcjonowane kąski.

Nie upłynęło dużo czasu, kiedy na stole pojawiło się również kilka plastikowych butelek, które już dawno zapomniały, jak to jest mieć w środku wodę mineralną, bo teraz wypełnione były po brzegi mocnym ryżowym winem. Wszyscy dostali maciupeńkie szklaneczki i zaczęto je opróżniać w prawdziwie imponującym tempie z założeniem, że wychylenie szklanki do dna oznacza konieczność jej natychmiastowego napełnienia. W tym samym czasie na dwóch kuchennych paleniskach przygotowywano nowe potrawy i już chwilę później wnoszono kolejne dymiące miseczki niepostrzeżenie wynosząc te brudne. I znowu jedzono, znowu wzajemnie dokładano sobie wybrane kąski, znowu całość popijano winem od czasu do czasu wychodząc tylko na zewnątrz dla zaczerpnięcia oddechu, napicia się zielonej herbaty nalewanej z wielkiego żeliwnego czajnika albo dla poplotkowania z przyjaciółmi. I tak do wieczora. A potem było tylko weselej.

I ja tam byłam i ryżowe wino piłam.