Wyłonił się zza ły na chwilę po tym, jak dzień rozproszył mroki nocy. Ubrany w dziurawe spodnie i spłowiałą niebieską bluzę szedł tak lekko, jakby nie pokonał właśnie kilku kilometrów z koszem na plecach. Przystanął, kosz odstawił w kąt, a sam zabrał się do pracy. Wchodził w gęsty siarkowy dym, kruszył łki siarki, uciekał przed dymem krztusząc się niepokojąco, układał siarkę w koszach sprawdzając, czy są już wystarczająco ciężkie. Jeszcze nie? To kolejne wejście w dym i kolejny powrót z kawałkiem żółtej siarki. Kosz już pełen? Sprawdził raz jeszcze ciężar. Tym razem zobaczyłam uśmiech zadowolenia na twarzy, a on sam przysiadł na skale. Może odpocząć, zanim zacznie napełniać kolejny. Poczęstowałam papierosem i tak posiedzieliśmy przez kilka minut.

Busaini, bo tak ma na imię, pracuje w kopalni siarki już od trzydziestu lat (“Niemożliwe. Tutejsi górnicy nie są w stanie tak długo pracować” – poprawił go Sofyan, mój indonezyjski znajomy) i chciałby popracować jeszcze kolejne piętnaście (“Coś pomyliło mu się w rachunkach.” – dodał Sofyan). Trafił do pracy tak jak większość – usłyszał, że szukają górników i uznał, że się nada. To fakt, trzeba mieć siłę, aby tak na górę wynosić te kilogramy siarki, ale jakoś daje radę. Płacą nienajgorzej, na utrzymanie pięcioosobowej rodziny wystarcza bez problemu. “Takie życie” – mrugnął zawadiacko przekrzywiając głowę i wrócił do pracy. A ja zaczęłam robić .