rinjani. Najpiękniejszy i drugi pod względem wysokości wulkan Indonezji. jezioro o barwie turkusu. Jeden z najtrudniejszych trekkingów. Moje marzenie.
W ubiegłym roku moje plany wejścia na Rinjaniego legły w gruzach aż dwa razy. Najpierw, dokładnie rok temu, nie zebrała się grupa, z którą miałam wyruszyć (wtedy wydawało mi się jeszcze, że grupy są dobrym pomysłem), a potem wybuchł niepozorny wulkan Barujari (ten pośrodku jeziora) powodując zamknięcie szlaków trekkingowych na długi czas i udaremniając moje plany po raz kolejny.
W tym roku zaplanowałam wejście na maj. Z braku czasu krótkie (zaledwie dwudniowy trekking), samodzielne (bez przewodników i tragarzy, czyli bez zorganizowanej “wyprawy”) i zaledwie we dwójkę. Tym samym na naszych plecach ląduje po ok. 16 i 18 kg w postaci wody, jedzenia, ciepłych ubrań i sprzętów potrzebnych w obozie. Ruszamy.
Pierwszy etap trekkingu jest bardzo przyjemny. Ścieżka pnie się delikatnie w górę przez pola i łąki, a w oddali widać cel – dominujący nad horyzontem wulkan Rinjani. Do położonego na wysokości 1300 m npm pierwszego przystanku (pos 1) pokonujemy zaledwie około 250 metrów w górę. W ten sposób szybko mija nam pierwsze 1,5 godziny trasy, która do tej pory ma tylko jeden minus – słońce pali wręcz niemiłosiernie, a ja nie pomyślałam, żeby zabrać ze sobą krem z filtrem.
Pos 2 (ok. 1500 m npm), czyli drugi przystanek na trasie położony w odległości około 45 minut marszu, jest miejscem najczęściej wybieranym przez zorganizowane grupy na długi odpoczynek i posiłek. To tam właśnie natykamy się na dziesiątki tragarzy przygotowujących naprędce siedziska (a czasem i stoły!) oraz przygotowujących jedzenie dla mających zaraz nadejść gości. My decydujemy się niczego nie gotować, bo głód nam jeszcze nie doskwiera. Jemy tylko jabłka i po krótkim odpoczynku ruszamy w drogę. Nadal jest gorąco, więc z radością obserwujemy, kiedy nad górami zaczynają zbierać się pierwsze chmury.
Po około godzinie docieramy do położonego na wysokości ok. 1800 m. npm. trzeciego przystanku (pos 3). To właśnie tam od odpoczywających tragarzy słyszę, że najcięższy odcinek trasy jest właśnie przed nami – 3 godzinny marsz w górę do obozowiska na Plawangan Sembalun (2639 m npm), miejsca które na początku trasy, z oddali, wygląda dość niepozornie w porównaniu do majestatycznego Rinjniego. Tragarze jednak nie żartują. To faktycznie 3 godziny, to droga pnąca się niemal nieustannie w górę, to kolejne wzgórza do pokonania. Ciężki plecak nie pomaga, zmęczenie daje się we znaki, więc mam wrażenie, że wzgórza nigdy się nie skończą. Mozolnie pnę się w górę, odpoczywam na każdym w miarę płaskim etapie tego odcinka i z nieukrywaną zazdrością i wielkim podziwem patrzę na mijających nas tragarzy niosących na plecach po 25-30 kilogramów, którzy w zwykłych klapkach na nogach pokonują tę trasę o wiele szybciej. Tak mijają kolejne godziny. Na szczęście wzgórza toną już w chmurach, więc wysoka temperatura i słońce przestają być problemem.
Kiedy docieramy do Plawangan, w trybie niemal natychmiastowym mija mi całe zmęczenie. W nagrodę kupujemy prawdopodobnie jedną z najdroższych w całej Indonezji butelkę Bintanga, choć zostało nam jeszcze około kilkunastu minut marszu. Szukamy najlepszego miejsca na obóz i ostatecznie decydujemy się na ostatnią dostępną lokalizację, położoną tuż obok ścieżki na szczyt. To stąd będzie nam najbliżej na Rinjaniego. Nie mogę się już doczekać, choć jednocześnie nieco się stresuję – o pokonaniu ostatniego etapu trekkingu na wulkan słyszałam różne historie z wyjątkiem tych, które określałyby go jako łatwy.
Ale teraz jest czas na przyjemności. Tym bardziej, że znów zaczyna świecić słońce. Robimy mnóstwo zdjęć i podziwiamy sylwetkę balijskiego Agunga wychylającą się w oddali. Na chwilę tylko, bo zaraz potem zachodzi skąpane w morzu chmur. Idziemy spać o jakiejś absurdalnie wczesnej porze, bo pobudka w środku nocy – o godz. 1.30!
Rano, jak to zwykle bywa, jestem po prostu nieprzytomna. Zbieram tylko uprzednio przygotowane rzeczy, zakładam buty, na buty jeszcze ochraniacze, zbieram z kąta namiotu mały plecak i w zasadzie jestem gotowa. Zjemy później, gdzieś w trakcie trasy, bo na razie nie jesteśmy głodni. Szlak zaczyna się faktycznie zaraz nieopodal, może 5 minut od namiotu. Od samego początku pniemy się w górę pokrytą żwirem ścieżką, ja nieco na półśpiąco, więc co chwilę osuwam się kilka kroków w dół. Pierwsza godzina mija mi więc przede wszystkim na wizualizacjach upragnionego snu, wlokę się powoli, aż wreszcie docieramy do bardziej płaskiego miejsca. Zjadamy mały posiłek, nieco odpoczywamy, a potem ruszamy w drogę, bo przecież wschód słońca nie poczeka. Na razie jest całkiem przyjemnie. Chłodno, w miarę płasko, a cały szlak jest dobrze widoczny – oświetlony światłem latarek licznych wchodzących na szczyt.
Potem robi się bardziej stromo, a ścieżka pokryta jest coraz głębszą warstwą piasku, żwiru i kamieni. To właśnie tedy najbardziej przydają się ochraniacze na buty (bez nich miałabym w butach pełno drobnych kamieni i żwiru) i kijki – z nimi udaje mi się w miarę nieustannie pokonywać kolejne metry w górę. Po drodze robimy jakieś małe przystanki na uzupełnienie energii, a kiedy wydaje mi się, że ten trekking nigdy się nie skończy – widzę wreszcie upragniony szczyt! Cała energia wraca mi jak za sprawą czarodziejskiej różdżki; zmęczenie mija, jak ręką odjął, więc idę tak szybko, jak wcześniej mogłam sobie tylko pomarzyć. W tym samym czasie zza horyzontu po lewej zaczynają nieśmiało wyglądać pierwsze promienie słońca i zaczyna się magia poranka. Stoję na upragnionym szczycie Rinjaniego, po prawej mam wschodzące słońce i szlak na wierzchołek; na wprost, w dole, jezioro Segara Anak, wulkan Barujari i wielki cień Rinjaniego; za nim, w oddali, widać maleńką sylwetkę wulkanu Agung na Bali; a gdybym obróciła się do tyłu, zobaczyłabym jeszcze surowy krater wulkanu. Piękniej mogłoby być tylko wówczas, gdyby w tym samym czasie na szczycie nie było takich tłumów. Te na szczęście znikają niemal natychmiast po wschodzie słońca, a z nimi kończą się kolejki do najlepszych zdjęciowych miejscówek, więc wreszcie możemy cieszyć się szczytem i rozpościerającymi się z niego widokami. Aż szkoda schodzić, ale nie mamy wyboru – czeka nas droga do obozowiska na Plawagnan, a potem długa droga do Sembalun.
Zejście jest nieporównywalnie przyjemniejsze od wejścia na szczyt, choćby dlatego, że to schodząc można podziwiać wspaniałe widoki. Zatrzymuję się więc co chwilę, robię całe mnóstwo zdjęć i zaczynam żałować, że jednak nie zdecydowaliśmy się na dłuższy – 3-4 dniowy trekking. Ale cóż, mam przynajmniej dobry powrót żeby wrócić.
W obozie siadam gdzieś w cieniu i chwilowo nie mam ochoty na zmianę pozycji. Zjadamy lunch, wypijamy morze herbaty i kawy, zwijamy namiot i trzeba ruszać. Przez pierwsze 30 minut, może godzinę, marszu w dół, jest mało komfortowo – stromo i ślisko, więc nie mając wyboru, schodzimy bardzo powoli. Potem, z każdą godziną, jest tylko łatwiej, przyjemniej i bliżej końca. Z dwoma przystankami po drodze docieramy do Sembalun po mniej więcej 5 godzinach. To koniec.
Czy było łatwo?
Do dziś zadaję sobie pytanie, który z wulkanów był dla mnie do tej pory najtrudniejszy: Kerinci na Sumatrze czy może jednak Rinjani. Różni je zaledwie niecałe 100 metrów wysokości. kerinci był z pewnością bardziej wymagający technicznie – to droga przez las, pełna korzeni, wysokich stopni, wymagających czasem wspinaczki i, z mojego punktu widzenia, o wiele większego wysiłku. Sam trekking jednak, jak się okazuje, był o wiele godzin krótszy. Z kolei wejście na Rinjaniego to pokonanie prawie 2700 metrów w górę, najpierw przez łąki, potem wzgórza, aż po strome wejście na sam szczyt. To wiele długich godzin nieustannego wysiłku, choć kiedy teraz patrzę na te zdjęcia, wydaje mi się, że aż tak ciężko nie było. Tak, czy inaczej, myślę, że każda w miarę aktywna osoba jest w stanie zdobyć szczyt bez większego wysiłku, szczególnie jeśli maszeruje tylko z podręcznym plecakiem. Zatem do dzieła!
Ja już planuję powrót na dłużej.