, niewielkie górskie miasteczko w prowincji Ifugao na wyspie Luzon po raz pierwszy odwiedzamy pod koniec ubiegłego roku. Drugi raz planujemy wybrać się tam już na początku maja, ale jakoś nie bardzo nam to wychodzi, bo albo okazuje się, że są inne plany na weekend albo ogarnia nas lenistwo i zostajemy w domu albo też po prostu odkładamy wszystko na „za tydzień” , a potem pogoda nie dopisuje i nie warto nigdzie się ruszać. Czas jednak ucieka i zbliża się wielkimi krokami, postanawiamy więc, że „albo teraz albo nigdy” (a w najlepszym wypadku pewnie nie wcześniej niż w listopadzie) i korzystając z przerwy pomiędzy jednym tajfunem a drugim ruszamy w .

Na chwilę pojawia się pomysł jazdy nocnym autobusem, ale ostatecznie z niego rezygnujemy i tak jak poprzednio, jedziemy samochodem. Trasa z Manili do Banaue to dokładnie 348 kilometrów, których pokonanie wliczając prawie godzinną przerwę na lunch zabiera nam, bagatela… prawie 9 godzin, bo wszechobecne motorowe ryksze i częste przebudowy dróg nie umożliwiają rozwijania normalnych prędkości. Na nudę, czy też monotonię jazdy, narzekać jednak nie możemy, bo najpierw o mały włos dostajemy mandat na autostradzie i zatrzymania prawa jazdy udaje się uniknąć jedynie dzięki urokowi osobistemu Marty, a mniej więcej trzy godziny później tylko jakimś cudem dotaczamy się na oparach benzyny na stację benzynową w Santa Fe niefrasobliwie zapominając o zatankowaniu samochodu przed jazdą przez góry.

Ostatecznie więc dopiero po południu docieramy do Banaue i ponownie zatrzymujemy się w Green View Lodge, w którym dla odmiany pod koniec czerwca jesteśmy jednymi z nielicznych gości. Dostajemy pokoje bez widoku na ulicę „bo u sąsiadów jest zmarła” i „gromadzą się ludzie, więc wieczorami może być naprawdę głośno” . Wspomnianą imprezę „przedpogrzebową” mamy okazję zobaczyć dopiero następnego dnia – na widok publiczny zostaje wystawiona trumna ze zmarłą, jej sporej wielkości zdjęcie, kolorowe lampki i nieco przywiędłe już kwiaty. Przed trumną siedzi na oko dwadzieścia kilka osób w stanie mniej lub bardziej wskazującym na spożycie wina ryżowego lub innego wysokoprocentowego trunku. Dodatkowo jest gitara, jest śpiew i jest kilka zmęczonych świń czekających najprawdopodobniej na swoją kolej. Ale to wszystko dzieje się później, bo pierwszego wieczora nie bardzo możemy się gdziekolwiek ruszyć. Pada, a właściwie leje, a na dodatek jest ciemno, bo w mieście akurat chwilowo brakuje prądu, więc pozostaje poczekać na lepszy moment.

Ten nadchodzi następnego dnia i to wówczas nie tylko podziwiamy uroki Banaue, ale też raz jeszcze widzimy imponujące tarasy ryżowe położone nieopodal. Te liczące sobie ponad 2000 lat ryżowe pola położone są na wysokości ok. 1500 metrów n.p.m. i nawadniane przy pomocy misternych systemów irygacyjnych wykorzystujących wodę z położonych wyżej lasów deszczowych, ale niestety z roku na rok coraz więcej poletek ulega zniszczeniu – odwrotnie proporcjonalnie do ilości ludzi zainteresowanych uprawą roli i preferujących łatwiejsze zarobki w turystyce. Turystów jest faktycznie sporo i to z myślą o nich przy drodze z Banaue do Bontoc co łek zorganizowano punkty widokowe, przy których oprócz podziwiania pocztówkowych widoków można też zakupić pamiątki w którymś z licznych sklepów albo zrobić zdjęcie pana lub pani Ifugao w tradycyjnym plemiennym stroju. W ten sposób również i my spotykamy lekko przygarbioną panią w średnim wieku, wesołego pana na drewnianym rowerku, a także pana z uroczymi brakami w uzębieniu, który na nasz widok zawraca przyspieszając kroku. Każdy z nich zachowuje się jak prawdziwie profesjonalny model z wszystkimi tego konsekwencjami.

Potem się ściemnia i pora wracać do miasteczka. Trzeba podjąć decyzję, co z dniem następnym i przede wszystkim – trzeba odpocząć po całkiem długim i wyczerpującym marszu po polach ryżowych w .

Ale o Batad napiszę następnym razem.