Nie lubię plaż. Nudzą mnie szybciej niż przeciętną osobę. Zwykle wytrzymuję jakieś maksymalnie 2 dni prażąc się z książką na słońcu, a potem uciekam. Tak już mam i rzadko bywa inaczej. Ale przyznaję, że czasem bywa – wtedy kiedy trafiam na nieprzeciętną plażę. Półtora roku temu znalazłam taką na Lomboku w Indonezji, a ostatnio okazało się, że i na Filipinach jest taka , na której, gdybym miała czas, spędziłabym może nawet tydzień. Coś koło tego.

Co tu Wam napisać? Niby nic szczególnego nie ma w . Jest morze, to wiadomo. W kolorze turkusowym, jak można przypuszczać. Jest drobny, biały . Często są całkiem wysokie fale, co uwielbiam. No i palmy, które w połączeniu z piaskiem i wodą dają prawdziwie rajskie pocztówkowe scenerie. Jest nieprawdopodobny spokój. W połowie stycznia spotkałam tam może z kilkunastu turystów: liczną filipińską rodzinę + parę: Filipinkę i starszego brzuchatego pana + samotnego Skandynawa + młodą parę. To wszystko. Zwykle więc trudno o towarzystwo, co mi akurat odpowiada. Przy plaży oczywiście hotele, ale o dziwo w miarę sensownie wkomponowane w przestrzeń. Niedaleko miała wioska, w której zapewne można zrobić jakieś podstawowe .

I szczerze mówiąc, nie wiem, czy jest tam coś jeszcze. Mi to wystarcza.
Jedyny minus Pagudpud to odległość. Z Manili trzeba jechać tam aż kilkanaście godzin albo zrobić sobie przerwę w Vigan i potem dopiero ruszyć na północne krańce Luzonu. Ja wybrałam opcję drugą, ale jest jeszcze trzecia możliwość: samolot do Laoag i autobus do Pagudpud. Jak kto woli. Warto w każdym razie.

p.s. I żeby nie było – nie chcę Was wkurzać. Wiem, że w Polsce mrozy, ale mam nadzieję, że z przyjemnością popatrzycie na takie plażowe widoczki. Przesyłam odrobinę ciepła!