Otwieram jedno oko. Nic z tego – zamyka się z lubością w ciągu kilku sekund. Próbuję z drugim. To samo. Na szczęście dzień wcześniej uprzedziłam Kasię (bo właśnie z Kasią jestem w Birmie) o mojej awersji do porannego wstawania i powiedziałam, że gdybym, jak to zwykle bywa, ociągała się wymyślając coraz to nowe argumenty „przeciw”, ma mnie po prostu wyciągnąć z łóżka. „Za kudły” – dodałam nawet dla większego efektu. Jednak albo Kasia, jako osoba kulturalna nie posuwa się do tej ostateczności albo zwyczajnie mi wstyd, ale… wstaję. Budzę się o jakiejś absurdalnie wczesnej porze, aby zobaczyć (wreszcie!) wschód słońca nad Baganem.
Bryczka już czeka. Kolejne pół godziny to jazda w ciemności uatrakcyjniana jedynie kolejnymi nieoczekiwanymi szarpnięciami konia mającego ewidentne problemy z subordynacją. Nawet to nie robi na nas takiego wrażenia, jak robiło dzień wcześniej, bo całą trasę pokonujemy na pół śpiąco. Może to ten tętent kopyt uderzający o drogę?
Z szosy skręcamy na polną wyboistą drogę i w końcu dojeżdżamy. Nadal jest ciemno, a ja uświadamiam sobie, że moja czołowa latarka została w hotelu, ale pan bryczkarz jest przygotowany i na takie okazje. Dostaję od niego wielką latarkę, przy pomocy której oświetlając sobie drogę zaczynam prawie że na czworakach pokonywać kolejne wysokie stopnie budowli. Z pewnością ma to niewiele wspólnego z jakąkolwiek gracją, ale najważniejsze, że w końcu i ja znajduję się na górze. Podobno właśnie ze świątyni o numerze 394 rozpościera się najwspanialszy widok o poranku, zatem nie dziwi mnie, że ludzi zebrało się już całkiem sporo i każdy chce zająć jak najbardziej strategiczne pozycje. Szukamy odpowiedniego miejsca, rozkładam statyw i… czekam. Nic z tego. Słońce na chwilę wygląda zza horyzontu, ale prawie natychmiast chowa się za chmurą. Trochę to rozczarowujące.
– Balony! – wola mnie nagle Kasia i widzę, jak w powietrze unoszą się kolejne kosze pełne szczęśliwców mających okazję podziwiać świątynie Baganu z powietrza. Wtedy jeszcze nie wiem, że nasz planowany lot nad Mandalay dojdzie do skutku, więc patrząc na nie szczerze zazdroszczę tym wszystkim, którzy są wówczas w górze. Taki widok z pewnością rekompensuje mi wszelkie mankamenty porannego wstawania.
Bo to trochę taka magia o świcie.
A potem, jakby dla ukoronowania poranka, słońce decyduje się wyjrzeć za chmury i robi się jeszcze bardziej bajkowo.
A jeszcze później, z pewną nieśmiałością i nie wierząc samej sobie mówię do Kasi:
– A może jutro też pojedziemy?
No i znowu jedziemy. Na wschód i na zachód.