Do Mae Sariang, sennej mieściny na północnym-zachodzie Tajlandii, można pojechać przynajmniej z kilku powodów. By znaleźć odrobinę ciszy i spokoju; szukając wrażeń czekających podczas spływu rzeką Salawin; dla widoków w parku narodowym; rzutu okiem na granicę birmańską albo… aby odwiedzić położone w okolicy wioski Karenów. Dla nas ten ostatni powód wygląda szczególnie zachęcająco.
Kiedy budzimy się w czwartek rano, jest szaro, buro, ponuro i gdyby temperatura nie sięgała czegoś w okolicy 35 stopni, można byłoby odnieść wrażenie, że za oknem nastała polska jesień. Ale nie – to tylko tajska pora deszczowa, która jeszcze kilkakrotnie tego dnia da nam się we znaki.
Droga do wiosek należy do tych bardziej krętych i jak można się spodziewać odwiedzając to miejsce na początku czerwca – do nieco bardziej niż zwykle rozmokłych. Czasem tak bardzo, że nie ma co marzyć o dotarciu tam bez solidnego samochodu z napędem na 4 koła. My na szczęście organizujemy sobie taki dzień wcześniej „u sąsiada”, czyli u Pana Salawina, więc rano pozostaje się zapakować, ruszyć w drogę, aby po mniej więcej godzinie, może półtorej godziny, mało przyjemnej jazdy dotrzeć do pierwszej osady Karenów.
W wiosce złożonej z kilkudziesięciu drewnianych chat pokrytych blachą falistą, panuje cisza. Większość dorosłych pracuje gdzieś w polu, dzieci przebywają w szkole i tylko babcie i dziadkowie, albo rzadziej młode mamy z przychówkiem, odpoczywają na drewnianych werandach. Odwiedzamy takich wiosek kilka i dopiero po południu spotykamy ludzi, którzy zdążyli wrócić do swoich domów chroniąc się przed kolejną ulewą. Pan Salawin odwiedza z nami kolejne domy kareńskich rodzin, naprędce tłumaczy krótkie dialogi, a czasem przekonuje niektóre z pięknie ubranych kobiet, aby zgodziły się, abym zrobiła im zdjęcie. I choć udaje się to jedynie w przypadku tych z pań, które nie boją się, że w ten sposób ukradnę ich dusze, nasz przewodnik się nie zniechęca. Chce nam także przedstawić mężczyznę wykonującego tatuaże na ciele mężczyzn z wioski, ale wygląda na to, że nieco się spóźniamy – mężczyzna nie żyje i prawdopodobnie wraz z nim obumiera ta tradycja.
Pan Salawin przekonuje nas, żeby następnym razem wybrać się z nim na dłuższy, kilkudniowy trekking po okolicy. Myślę, że się zdecydujemy, ale dopiero wtedy, gdy już nie będzie tylu pijawek;)