Dzień dobry! Czy jutro są u was jakieś wolne pokoje? – dzwonię do miejsca, w którym chciałabym się zatrzymać podczas pobytu na .
Są! Kiedy przyjeżdżasz? Rano? Sama? To odbiorę cię z łódki! – entuzjastycznie reaguje mężczyzna o miłym głosie, który po chwili pyta z zaciekawieniem – A w sumie skąd masz mój numer telefonu???
Od Andreasa.
Andreas to mój niemiecki znajomy, którego poznaję mniej więcej pół roku wcześniej w Laosie. Kiedy pojawia się szansa na ponowne spotkanie w Azji, umawiamy się na , gdzie Andreas przebywa już od ponad miesiąca i to od niego właśnie słyszę, że „na Nusa Lembongan trzeba koniecznie”. Choć zwykle podobne stwierdzenia powodują moją niechęć, to po pierwsze Andreasa znam całkiem dobrze, zatem ufam jego opiniom, a po drugie przypominają mi się zdjęcia zbieraczy wodorostów, które gdzieś już wcześniej widziałam, więc tym razem propozycji nie skreślam. W ten sposób trafiam do Ketuta, jego klimatycznych drewnianych domków i wyśmienitego warungu na Nusa Lembongan.

Nusa Lembongan to całkiem mała, bo licząca sobie zaledwie około 8 kilometrów kwadratowych wysepka, położona na południowy- wschód od Bali. Choć to nadal całkiem spokojne miejsce w porównaniu do na przykład balijskiej Kuty, dość szybko staje się jedną z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych w okolicy. Powody tego stanu rzeczy są co najmniej dwa:

  •  łatwo tam dotrzeć – w zależności od budżetu, można skorzystać z publicznego promu lub prywatnych „szybkich łodzi” pływających głównie z Sanur na Bali, a nawet wybrać się tam na jednodniową wycieczkę;
  • prawie każdy znajdzie coś dla siebie – zarówno wielbiciele plaż o białym piasku (kilka wspaniałych, mniej i bardziej odludnych miejsc), surferzy, nurkowie i ci, którzy uwielbiają snorkeling (kryształowo czysta i ładna rafa koralowa).

 

Jednak choć czasem turystów bywa całkiem sporo, szczególnie tych „jednodniowych”, zwykle już po południu robi się całkiem spokojnie. Zresztą nawet w ciągu dnia, bez problemu znaleźć można wiele urokliwych zakątków, które nadal omijają tłumy. Albo można pospacerować wśród mangrowców. Albo pojeździć na górskim rowerze. Albo robić cokolwiek innego.

Ja decyduję się na opcję ostatnią, bo jako że nie jestem wówczas w trybie plażowym, to niewielką mam ochotę na prażenie się w słońcu czy oglądanie rybek w wodzie. Choć oczywiście cieszą mnie rajskie widoki i chwile niespodziewanego relaksu, w oczekiwaniu na kolejne odpływy morza spędzam czas z Ketutem i jego rodziną i jem pyszne ryby przyrządzone przez mojego gospodarza.

Odpływy na Nusa Lembongan to pora, kiedy wypływają w morze zbieracze wodorostów. Ja też wypływam wraz z rodziną Ketuta. Kierujemy się na morskie poletko zlokalizowane mniej więcej 200 metrów od brzegu (odległość mierzona „na oko”, więc równie dobrze mogę się mylić), a kiedy przypływamy na miejsce, dziewczyny zgrabnie wyskakują z łódki i zabierają się do pracy. Brodząc w wodzie sięgającej do bioder zbierają plony tak długo, aż cała nasza łódka wypełniona jest po brzegi wodorostami. Wtedy wracamy. Dla dziewczyn to nie koniec pracy, bo będą jeszcze musiały oddzielić młode pędy wodorostów od starych. Młode wodorosty zostaną nawleczone na sznurki i wrócą na morskie pole, aby dojrzeć, a stare wysuszy się na słońcu, a potem trafią do skupu.

Na Nusa Lembongan uprawą wodorostów zajmuje się prawie każda lokalna rodzina, ale jest to dość marne źródło dochodów. W ciągu miesiąca jedna osoba jest w stanie zarobić około 800 tys. rupii indonezyjskich (na dzień dzisiejszy jest to ok. 85 USD). Rok temu uważam tę kwotę za absurdalnie niską, dziś natomiast wiem, że otrzymywana co miesiąc ucieszyłaby wielu, bo zwykle tyle musi wystarczyć im na rok. Niemożliwe? A jednak. Choć na szczęście nie dotyczy to rajskiej Nusa Lembongan.