Nie rusza pusty. Szkoda benzyny na takie kursy. Niby różnie to bywa, bo wszystko zależy od pory dnia i trasy, ale pod Waltermartem zwykle ludzi zbiera się sporo. Tłum. Czasem taki, że trzeba poczekać w kolejce. Dzisiaj tylko 8 pasażerów?
Dziwne.
Ale może kierowca młody, niedoświadczony. No i ważne, że rusza. Byle do przodu. Trąbi i trąbi. Ach, to motocykl zajechał drogę. Ktoś czeka na transport, ale jeepney nie przystaje. Nie zabiera pasażerów?
Dziwne.
Mija EDSA. Znowu ktoś daje znak. Jeepney prze do przodu tak, jakby kierowca gdzieś się spieszył. Może głodny po prostu? W końcu przystają pod Alphaland. Wysiadają. Nie jedna osoba, nie dwie i nie trzy. Cała ósemka. 7 mężczyzn i ta niewielka kobieta z torbą „I love Boracay” .
Dziwne.
Jane zostaje całkiem sama? Na chwilę. Ułamek sekundy dosłownie. W tym samym momencie wsiada dwóch nowych pasażerów. I dwa noże. „Oddawaj wszystko” – słyszy. Blednie. Chyba teraz wie, co znaczy paraliżujący strach. Choć nie do końca, bo ręce jej drżą, kiedy oddaje telefon. „Ściągaj zegarek” – ten po prawej zaczyna się niecierpliwić. „I dawaj kasę” – dodaje. Jane posłusznie zdejmuje różowego plastikowego Swatcha. Ręce trzęsą się tak, że nie może odpiąć paska. „Szybciej” – ten łysy przystawia jej nóż do gardła. Jane wyciąga portfel. Ten ładny, który dostała od siostry z Hong Kongu. „Mogę zatrzymać?” – odważy się zapytać. „Ok, wyjmuj tylko kasę” – wspaniałomyślnie zgadza się łysy, a potem chowa banknoty do kieszeni. Patrzą na nią badawczo. Może jakaś biżuteria jeszcze? Nie, nic ciekawego. „iPada dawaj”. „Nie mam” wstydliwie przyznaje Jane. Kierowca nie reaguje. Trwa to całe godziny. A może minutę. Jane nie wie, bo czas dla niej stanął w miejscu. Łysy z tym większym wyskakują. „Siedź na tyłku. Spróbujesz się ruszyć, to wrócimy i już nie będzie tak wesoło” – ostrzegają na koniec i wskakują do jeepneya jadącego w przeciwnym kierunku.
Czy to działo się naprawdę?