Z okien samolotu lądującego w Yangonie widzę bujną tropikalną zieleń i rzędy okazałych podmiejskich osiedli. Na lotnisku, w kolejce imigracyjnej, zanim zdążę rozczarować się faktem, że nie działa moja malezyjska karta sim (a jednak!), z zaskoczeniem zauważam wifi. Działa! Udaje się wysłać maila! Kontrola paszportowa wydaje się być formalnością, bez tej ponurej atmosfery, która towarzyszyła jej niecałe 4 lata temu, czyli wówczas, kiedy poprzednio miałam okazję być w Birmie. Ba! Wszystko wydaje się być nieco inne!

W Yangonie są korki. Może nie takie, jak manilskie, ale jednak. A kiedy korków nie ma, po yangońskich ulicach mknie zdecydowanie więcej samochodów, również tych z najwyższych półek cenowych. Z okien widać nowoczesne budynki w rodzaju tzw. condo wybudowane przy głównych arteriach komunikacyjnych miasta, a w dzielnicy willowej zaskakująco wielkie wille w stylu kolonialnym. W Paya na każdym kroku stoją bankomaty. Prawdopodobnie nie obsługują zagranicznych kart i służą jedynie Birmańczykom chcącym złożyć ofiarę w świątyni, ale są. Co chwilę spotykam a to młodych chłopaków z iphonami w rękach, a to liczne grupy turystów, a to mniszki z ogolonymi głowami i w swoich różowych szatach pstrykające sobie nawzajem innymi smartfonami, a to ów z aparatami fotograficznymi, a to studentów chętnie  szlifujących swój angielski w rozmowach z obcokrajowcami.

Te wszystkie smartfony zaskakują mnie chyba najbardziej, bo kilka lat temu jedynymi telefonami dostępnymi w Birmie były przestarzałe aparaty pamiętające  co najmniej lata osiemdziesiąte. A może nawet siedemdziesiąte? Dziś smarfonami bawią się i dzieci i dorośli. Ci najmłodsi grają w gry, ci starsi korzystają z wifi. No właśnie – wifi. Jest dostępne w tak wielu miejscach, że sama nie wiem czy bardziej mnie dziwią czy bawią miny turystów rozczarowanych brakiem wifi w jednej z popularnych restauracji.

Jest drożej. Mam wrażenie, że wzrosły przynajmniej 2-3 razy w porównaniu do początku 2010 roku. Nie powinno to dziwić, skoro z każdym rokiem przybywa coraz więcej turystów i choć hotele wyrastają jak grzyby po deszczu, to i tak jest ich ciągle za mało. W hotelu czeka mnie kolejna niespodzianka w postaci terminali obsługujących karty Visa i Mastercard i młodych Birmańczyków na wakacjach. Z iphonami w dłoniach oczywiście. Birma zaskakuje na każdym kroku.

Ale Birmańczycy nadal są nadzwyczaj przyjaźni i uprzejmi. Mam wręcz wrażenie, że czasem nawet zbyt naiwni, co pewnie nie raz i nie dwa zostanie wykorzystane przez jakiegoś turystę. Mężczyźni nadal zakładają longyi, a kobiety zdobią swe twarze thanaką. Zaskakuje ich wiedza o świecie i chęć nauki. Czy zatem Birma zmieniła się aż tak bardzo?

Długo zastanawiam się, czy stający na baczność robotnicy drogowi i z uśmiechem na ustach machający do nas – turystów w przejeżdżającym samochodzie, to sytuacja autentyczna, czy też skonstruowana na potrzeby dbania o wizerunek Birmy jako kraju nadzwyczaj przyjaznego. Nie wiem, ale nie chce mi się wierzyć, że ludzie godzinami przerzucający kamienie naprawdę są w stanie tak bardzo cieszyć się na widok mojej twarzy.