Ostrzegano nas przed nimi od samego początku: że pewnego dnia przyjdą, że będą chcieli pieniądze i że mamy zapłacić im bez zbędnych dyskusji. Mówiono, że pojawią się, kiedy nadejdzie właściwy moment i że nie ma sensu ich szukać, bo znajdą nas sami. Mijały tygodnie. O całej sprawie zdążyliśmy już zapomnieć, aż nagle pewnego dnia pod naszą bramą stanął ktoś obcy. Na dźwięk dzwonka pies pobiegł do drzwi szczekając donośnie jak zwykle, ale po chwili ucichł i przechylił z zaciekawieniem łeb popiskując jedynie od czasu do czasu. Zaintrygowana jego niestandardowym zachowaniem otworzyłam bramę, aby zobaczyć dwóch facetów w czerni – balijski .

Tych tradycyjnych balijskich strażników rozpoznać całkiem łatwo. Ich strój najczęściej składa się z sarongu o wzorze szachownicy mającego symbolizować siły dobra i zła, białej koszuli, obszernej czarnej kamizeli, charakterystycznego balijskiego nakrycia głowy i umieszczonego z tyłu keris – tradycyjnego balijskiego sztyletu. Wielokrotnie mieliśmy okazję spotkać ich w pobliżu świątyń bądź kierujących ruchem ulicznym i byliśmy pod wielkim wrażeniem sprawności, z jaką zorganizowali ruch pojazdów podczas Festiwalu Latawców. Członkowie pecalang to również jedyne osoby, które mają prawo pojawić się na ulicy podczas Nyepi, balijskiego Dnia Ciszy i, co więcej, mają obowiązek zadbać o to, aby na zewnątrz nie wyszedł nikt inny.

Przez setki lat wybierany przez szefów poszczególnych wiosek pecalang odgrywał ważną rolę na Bali dbając o przestrzeganie adatu, czyli prawa zwyczajowego, stojąc na straży kultury i działalności religijnej oraz zapewniając lokalnym społecznościom. Dziś, w czasach, gdy przemysł turystyczny przyciąga na Bali kolejne fale imigrantów (zarówno tych szukających zatrudnienia, jak i tych przybyłych z nadzieją odnalezienia swojego raju na ziemi), a wraz z nowymi rzeszami przybyszy wzrasta przestępczość, pecalang stoi przed nowymi wyzwaniami i choć to niełatwe, cały czas próbuje kontrolować sytuację w podległych sobie banjarach. To właśnie stąd wspomniana wizyta dwóch mężczyzn w naszym domu.

A sama wizyta była krótka i przyjemna. Po wstępnych wzajemnych prezentacjach, grzecznościowych wstępach i uściskach dłoni uśmiechnięci Made i Wayan przygotowali nam pokwitowanie opłaty dla banjaru i zostawili swój numer telefonu. Ten ostatni tak na wszelki wypadek.