Kiedyś błądziliśmy po Polsce i Chorwacji głównie z pewnymi popularnymi przewodnikami polskiego wydawnictwa. Do dziś wspominamy ucieczkę przed rojem pszczół na mazurskiej łące, gdzie wybraliśmy się na wycieczkę rowerową w poszukiwaniu w założeniu interesujących polodowcowych głazów albo mrożącą krew w żyłach jazdę po górach Dalmacji w poszukiwaniu jednakowoż interesującego wodospadu. Ani głazów ani wodospadu nie znaleźliśmy, do dziś więc nie wiemy, czy były wynikiem bujnej fantazji autorów, czy też raczej naszej nieumiejętności w czytaniu autorskich wskazówek. Nieważne w sumie, temat jakości przewodników mógłby być przecież tematem osobnego wpisu.

Ważne, że dłuższe błądzenie, a wręcz gubienie się weszło nam w krew i z lubością praktykowaliśmy go w zakamarkach miast Europy, Azji, a nawet północnej Afryki (tak, tak, ta Afryka z dzisiejszej perspektywy brzmi najbardziej egzotycznie). Z mniejszą lubością praktykowaliśmy gubienie w okolicach Hawany, gdzie przypadek zawiódł nas w miejsca przypominające mniej więcej Warszawę na dzień po powstaniu, a próba przystanięcia na światłach skończyła się otoczeniem przez grupę wyrostków niecierpliwie, aczkolwiek skutecznie, odkręcających nam kolejne elementy samochodu. I choć w sumie nie wiem, czy celowe gubienie się można wrzucić do jednego worka z błądzeniem stricte przypadkowym, to oczywistym jest, że najczęściej dobrze jest zejść z utartego szlaku.

Nie tak dawno zgubiliśmy się też na i to zupełnie nieplanowo. Zmierzaliśmy do Gunung Kawi, klimatycznej starej świątyni w okolicy . Kluczyliśmy po wąskich uliczkach kolejnych wiosek. Krzych za kierownicą, ja z mapą w telefonie w ręku. Mijaliśmy , balijskie zabudowania, jakieś świątynie, machające nam wesoło dzieci i nie wiem kiedy, ale w którymś momencie dotarło do mnie, że do Kawi nie jedziemy z pewnością. Choćby dlatego, że kiedy tam byłam poprzednim razem, wszystko wyglądało nieco inaczej. Mapa upierała się, że ma rację, więc trasy nie zmienialiśmy trafiając w ten sposób do skąpanej w promieniach popołudniowego słońca świątyni .

Początki powstania tej zachwycającej świątyni sięgają zamierzchłych czasów IX wieku p.n.e i osoby mędrca Rsi Markandeyi, który wraz ze swoimi uczniami zmierzał w kierunku świętej Gunung Agung. Kiedy zmęczeni wędrowcy przystanęli w spokojnym miejscu, Rsi Markandeya poprosił bóstwa o eliksir dla spragnionych, a bezpośrednim następstwem tych modłów było pojawienie się strumienia czystej wody – dla Balijczyków będącej źródłem życia i duchowych mocy. Niczym niezwykłym było zatem powstanie w tym miejscu nowej świątyni. Gunung Kawi Sebatu (czasem znana tez jako Pura Tirta Dawa Gunung Kawi Sebatu) funkcjonuje do dziś. Zakątek nie dość, że urokliwy, spokojny, a wręcz relaksujący, to jeszcze relatywnie rzadko odwiedzany przez turystów. Jeśli będziecie w okolicach Ubud, zajrzyjcie koniecznie.

DSC_8463

DSC_8482

DSC_8474

DSC_8491

DSC_8485

DSC_8495

I na dokładkę mapka: