Jest śnieg. Dużo śniegu. Pada śnieg w górach, pada na drogach. Zasypało miasta i miasteczka. W lokalnej telewizji widzimy pokryte białym puchem autostrady, po których z trudnością poruszają się samochody. Japończycy kręcą głową z dezaprobatą. Nawet zamarzła – stwierdzają z niedowierzaniem. Ale to nie mróz, to rurka doprowadzająca wodę do mieszkania nie wytrzymała ciężaru śniegu. Ale tu, zobacz – wszystko białe! Zimno musi być na Hokkaido, prezenterka telewizji trzęsie się cała mimo tego, że okutała się w potężną puchową kurtkę. Ale tu zobacz, Tokio, pokazują mi Japończycy na pogodowej mapie, nawet w Tokio -4 stopnie Celsjusza! W sytuacji zimowej klęski na plan dalszy schodzą zawody sumo. A wulkan? Co z tym wulkanem, który właśnie wybuchł, dopytuję? No nic, wulkany czasem wybuchają, słyszę. Siedzę właśnie z japońskimi znajomymi w hotelu nad garnkiem zupy, dużą ilością sushi, sake i wina. Poprzednie dwa dni spędziliśmy wchodząc na dwa szczyty Alp Japońskich. Ale ta historia ma swój początek w czerwcu ubiegłego roku.

Resztki śniegu w Kanazawa.


Wiosna tej zimy.

Początek.Wieje paskudny wiatr. Jest zimno. Nieprzyjemnie. Słońce świeci tylko przez chwilę. Wokół mnóstwo śniegu sięgającego czasem aż po uda. To początek czerwca na szczycie Fuji-san – czas, kiedy na górę wchodzić nie wolno, a szlaki są zamknięte. Tylko oficjalnie, jak to mówią Japończycy. Robię kilka zdjęć i schodzę. Za zimno, żeby delektować się dłużej pobytem na szczycie. I wtedy mijam namiot. Nieoficjalny namiot oczywiście. W nim dwóch Japończyków i dwie Japonki będą spędzać noc, aby zaaklimatyzować się przed wyjazdem w Alpy Szwajcarskie. Z Michiko lubimy się natychmiastowo. Taka miłość od pierwszego wejrzenia. Ona namawia, żebym z nimi została; ja schodzę. Ona się martwi, że nie zdążę przed nocą (niepotrzebnie), ja że u zmarzną (równie niepotrzebnie). Od tego czasu jesteśmy w niemalże nieustannym kontakcie. Jednostajne pogodowo miesiące na Bali zlewają mi się jeden z drugim. Nie wiem, czy to jest lipiec, sierpień czy może już wrzesień, kiedy wspólnie zaczynamy planować Japonię zimą, a ja kupuję bilety.

Shirakawa-go i tradycyjne domy.


Po lewej zdjęcie z bałwanem na górnej stacji Shinhotaka Ropeway. Po prawej Shirakawago.


Taaakie widoki w Shinhotaka!


Śnieżny korytarz. Wreszcie śnieg!


Dużo śniegu, a jeszcze więcej radości.

Dokładnie miesiąc temu ląduję na lotnisku Narita pod Tokio. Wyjmuję z plecaka bluzy, kurtkę, szal i czapkę i jestem gotowa na japońską zimę. Ale na początku zamiast zimy jest jedno wielkie rozczarowanie. Na ulicach Kanazawy leżą jakieś marne resztki brudnego śniegu, a na nowy nie ma szans, bo wiosenne. Sprawdzam z niecierpliwością prognozy. W Shirakawa-go pada i owszem, ale śnieg z deszczem. Prawdziwy śnieg widzę dopiero w Shinhotaka Ropeway. Z górnej stacji kolejki mam widok na ośnieżone szczyty i śnieżne korytarze zbudowane ku uciesze licznych turystów. Dorośli cieszą się jak dzieci. Cieszę się i ja! Podróż z Shinhotaki do Takayamy to już drogi pokryte grubą warstwą śniegu. Tradycyjne chaty w wiosce Hida wyglądają, jak w bajce pokryte grubymi śnieżnymi czapami. Ale najpiękniej wygląda na ulicach Takayamy, więc chodzę po nich całymi godzinami. Pada przez cały dzień. Pada wieczorem i nocą. Pada rano. Padać nie przestaje.

W wiosce Hida wygląda jak w bajce.


Śnieżne klimaty w wiosce Hida.


Zima w pełni.


Kiedy przyjeżdża po mnie Michiko, świat wygląda po prostu pięknie.

Kiedy przyjeżdża po mnie Michiko, świat wygląda po prostu pięknie. Tak pięknie, że nie możemy uwierzyć własnym oczom. Tak, że wiemy, że podróż do Komagame, gdzie mamy spotkać się z resztą znajomych, potrwa o wiele dłużej; a plany wejścia na japońskie szczyty najpewniej będą musiały zostać zweryfikowane. W Komagane czekają znajomi. Kilka osób, które znam i które teraz witają mnie jak długo niewidzianą przyjaciółkę obrzucając górą prezentów. Nie spodziewałam się, więc to chwile zupełnego wzruszenia. Wieczorem w planach jest kolacja (specjalnie dla mnie przygotowano dania wegetariańskie i ryby), a następnego dnia bardzo wcześnie rano wyjście w góry. Już wiem, że nie wejdziemy na Kisokomagatake (2956m), bo w związku z tak wielkimi opadami śniegu byłoby zbyt niebezpiecznie. Zamiast tego będzie niewysoka Moriya (1631 m).

Kolacja u znajomych.


Tradycyjne sushi i shiba inu z Takayamy.


Z koleżankami.

O 5 rano jestem pod wielkim wrażeniem. Nieprzytomnie zbieram rzeczy rozrzucone na matach tatami, zwijam śpiwór, pakuję plecak. Nie nadaję się do porannego wstawania, wiem to nie od dziś. W tym czasie moi znajomi są już gotowi. Nawet ci, którzy poprzedniego dnia polegli od ilości wypitej sake, piwa, wina i innych trunków. Jak oni to robią? Brr, na zewnątrz domu przeraźliwy mróz, ale w samochodzie ciepło. Tak miło, że natychmiast zasypiam jak dziecko i budzę się już przy szlaku na górę.

Brr…. Bardzo zimno było tego ranka.


Ekipa gotowa do wejścia na Mt. Moriyę.


Mt Moriya wygląda jak trochę większy pagórek, ale tym razem nie było najłatwiej – pod śniegiem kryła się gruba warstwa lodu.


Na szczycie Mt Moriya.


I radość po zejściu z oblodzonego szlaku.

Prawdę mówiąc nie cieszę się z tej Moriyi. Marzyły mi się wyższe góry. Ale i Moriya potrafi dać się we znaki. Wygląda jak zwykły pagórek porośnięty drzewami, ale teraz to nieco złudne – pod grubą wartswą śniegu leży lód. Jest tak ślisko, że nawet raki nie zawsze pomagają. Przemarznięci wchodzimy na każdy z dwóch szczytów góry, a potem grzejemy się w niewielkim schronisku skonstruowanym z desek i folii. Nie jest to budynek o wyjątkowej izolacji, ale na chwilę odpoczywamy od mrozu i wiatru. Po zejściu w dół mamy wrażenie, że znamy się od zawsze.

Wieczór spędzam w Karuizawie, w domku gościnnym Mr Ikedy, himalaisty (ma na swoim koncie 2 ośmiotysięczniki. Bez tlenu, jak podkreśla) i kolekcjonera (to u niego oglądałam na przykład album z polskimi znaczkami). Zajadamy się zupą z jednego garnka i dużą ilością sushi skrapianego jeszcze większą ilością alkoholu. Nawet przestaję mnie martwić fakt, że następnego dnia też trzeba będzie rano wstać. W planach mamy Kurofuyamę (2404m) z widokiem na piękny wulkan Asama. Dotychczas widziałam je jedynie na zdjęciach i nie mogę się doczekać.

Na szlaku byliśmy pierwsi tego ranka.


Piękne zimowe klimaty na szlaku na Kurofuyamę.


W drodze na Kurofuyamę. Zmarznięta Michiko.


Wreszcie widać wulkan.


W drodze na szczyt.


Tu najlepiej widać, ile było śniegu.


Nadal brnę przez śnieg.

Na szlak docieramy pierwsi. Trzeba torować drogę sugerując się jedynie niewielkimi fragmentami oznaczeń. Nie jest to łatwe, bo śniegu jest po kolana, a czasem i po uda. Ostatnio w takim śniegu chodziłam wiele lat temu, więc uczę się tego od nowa i jestem zmęczona bardziej, niż przypuszczałam. Jest mroźno. Bardzo mroźno. Termometr wskazuje co prawda -16 stopni, ale wieje bardzo silny wiatr, więc zakładamy, że jest raczej poniżej 20. Kiedy zdejmuję obydwie rękawiczki, aby robić zdjęcia (moja rękawiczka, która potrafi obsługiwać telefon odmawia  w tym czasie posłuszeństwa), ręka aż krzyczy z bólu. Telefon też odmawia posłuszeństwa, ale na szczęście po jakimś czasie pozwala się rozgrzać temperaturą mojego ciała. Mogę robić zdjęcia! Cichy świat wokół nas świat pokryty jest białym puchem. Po drodze przycupnęły pięknie ośnieżone choinki. Z każdym krokiem jest coraz piękniej. Widać powoli kontury Asamy, a potem już wulkan w całej okazałości pokryty czapą śniegu. Milknę z zachwytu. Zostałabym tam jak najdłużej, ale pomimo kilku warstw ubrań zaczynamy marznąć. Zapada wyrok: trzeba schodzić. Niechętnie schodzimy. To chyba ten moment, kiedy zaczyna być nieco smutno.

Piękne widoki ze szczytu.


Zmarznięta, ale szczęśliwa.


To chyba najpiękniejsza zima, jaką miałam okazję widzieć.


Na szczycie Kurofuyamy.

I choć przed nami jeszcze pełne dwa dni, podczas których nie brakuje wspaniałych momentów i pięknych miejsc, to kiedy teraz wspominam ten czas, zaczynam zdawać sobie sprawę, że po zejściu z Kurofuyamy nigdy nie jest już tak wesoło, jak wcześniej. Ani przy gorących źródłach w Jigokudani, gdzie widzę wreszcie może wymarzone małpy; ani w onsenie, podczas kąpieli, której wreszcie próbuję; ani w uroczych starych miasteczkach Magome i Tsumago. Wiemy, że nieubłaganie mija czas. A kiedy wreszcie przychodzi pora pożegnania, jest o wiele trudniej, niż można byłoby przypuszczać. Pozostaje wrócić do Japonii. Lub przyjechać na Bali.

Jigokudani Onsen – w drodze na spotkanie z małpami.


Małp będzie więcej następnym razem, obiecuję.


Michiko w Magome.


Dolina Kiso. Tsumago to chyba najpiękniejsze miasteczko.


Tsumago. Nadszedł czas pożegnania.