Khu można spotkać na rynku w . Zwykle siada na lewo od wejścia i wraz z siostrą, a w wolne od szkoły dni również z córeczką, sprzedaje wyszywane torby, torebki i torebeczki; biżuterię, trochę spódnic, jakieś ciemne marynarki, duże kapy na łóżko i małe ozdoby. Jak to zwykle bywa, poznajemy się zupełnym przypadkiem, kiedy to właśnie Khu domyśla się, jakiej konkretnie Sung szukam i pomaga w uzyskaniu kontaktu do niej, mimo że przecież mogłaby udać, że nic nie wie, po to tylko, aby to z nią zamiast Sung wybrać się do wioski. Może właśnie dlatego decyduję się spędzić jeden z kolejnych dni w towarzystwie tej młodej dziewczyny.

Do jej wioski wyruszamy wczesnym rankiem. Tym razem, mimo moich obaw i w porównaniu z trasą do Hao Thao, marsz do domu Khu w niewielkim tylko stopniu różni się od zwykłego spaceru. To popularna wsród turystów wioska Lao , a dokładniej jej część położona na górze na lewo od szosy.

Dlaczego zdecydowałaś się pójść dzisiaj ze mną? Przecież tam było sporo innych dziewczyn… – wypytuje mnie Khu.
Hmm, z różnych powodów. Choćby dlatego, że zaintrygowała mnie Twoja świetna znajomość angielskiego. Gdzie się nauczyłaś tak dobrze mówić?
– Od turystów.
– wzrusza ramionami Khu.
Jak to „od turystów” ?
Po prostu od małego chodziłam na rynek i pomagałam mamie w sprzedaży. Najpierw tylko słuchałam, potem zaczęłam mówić, a jak miałam 14 lat, zaczęłam już czasem od czasu do czasu pracować jako przewodnik i tak to się zaczęło. Teraz w ten sposób uczy się moja córka, może widziałaś ją dzisiaj na rynku.
– Jestem pod wrażeniem! Ale co ze szkołą? Nie chodziłaś?
– Chodziłam. Pewnie, że chodziłam. Ale potem musiałam zacząć pracować, żeby zarabiać pieniądze.

– Żałujesz czasem?
– Czasem tak, ale zaczęłam wtedy nowe życie, wyszłam za mąż i miałam zupełnie inne problemy. Tylko, że teraz moje życie wydaje mi się takie nudne… Ciągle tylko Lao Chai i Sapa. Sapa i Lao Chai. I tak na zmianę. A ja chciałabym móc podróżować, tak jak ty!
Nigdy nie miałaś okazji nigdzie pojechać?
– Nie bardzo. Byłam tylko w i Muong Hum na targach, to wszystko. Choć z drugiej strony, jak sobie przypomnę historię sąsiada, to może i lepiej, że nigdzie się nie ruszam.
– śmieje się Khu.
A co przydarzyło się sąsiadowi? – zaciekawia mnie to.
Jego córka wyszła za mąż za obcokrajowca, chyba Norwega, jeśli dobrze kojarzę. Mieszkają tutaj, w Sapa, ale pewnego dnia zięć zabrał całą rodzinę na wakacje do Hanoi, a wiesz, to naprawdę spore miasto i my zupełnie nie jesteśmy do czegoś takiego przyzwyczajeni, więc sąsiad zgubił się już pierwszego dnia! Wyobraź sobie, poszedł kupić papierosy i nie wócił. Potem opowiadał, że zupełnie nie potrafił trafić z powrotem i bez skutku szukał uliczki, na której mieszkali i trwało to całe dwa dni. W tym czasie szukała go rodzina, a on spał na ulicy, głodny, bo nie miał przy sobie ani donga. Na szczęście w porę go znaleźli i wszystko się dobrze skończyło, choć i tak na jego widok do dzisiaj wszyscy się śmiejemy. A ty jesteś pierwszy raz w Sapa?
– Nie, drugi. I wszystko wskazuje na to, że niebawem przyjadę raz jeszcze.

Koniecznie przyjedź na Chiński . Wtedy jest święto u Hmongów, a jak będziesz miała szczęście, to zobaczysz nawet porwania.
– Porwania? Kto kogo porwie?

Chłopak dziewczynę. Coraz to rzadsze co prawda, ale nadal jeszcze zdarza się, że chłopacy porywają dziewczynę, która im się podoba, aby ja pojąć za żonę. Choć trochę to wszystko się zmienia. Dziewczyna zwykle już wcześniej może przypuszczać, że coś takiego będzie miało miejsce i na znak swojej aprobaty dla chłopaka stroi się specjalnie w swoje najpiękniejsze ubrania, aby upewnić go, że godzi się być porwaną i zostanie jego żoną. Ubiera na przykład taki wyszywany pas, żeby wydać się mu badziej sexy. – mówi pokazując mi swój.

Ciebie też porwał przyszły mąż?
Nie… – wzdycha Khu. – U nas było tak zwyczajnie. Poznaliśmy się w szkole, wzięliśmy ślub, a teraz mamy dwójkę .
– Dwójkę? To ile ty masz lat?
– 25. Starsza córeczka na 8, a synek skończy w tym roku 5. Ale męża dobrego sobie znalazłam.
– potwierdza z zadowoleniem.

A co to znaczy „dobry mąż”?
– Mało pije i pali. Nie to, żeby w ogóle tego nie robił, co to, to nie. Ale wiesz, od czasu do czasu musi chłopak sobie z kolegami wypić, to wiadomo. Potem musi pospać, ale mój na szczęście trzeźwieje szybko i zdąży jeszcze w chacie posprzątać, nakarmić świnie, a czasem nawet ugotować obiad. Inni mężczyźni Hmongów tego nie robią, oj nie. No i co najważniejsze – nie bije mnie, co normalnie nie jest tak oczywiste, bo wiesz, jak facet pijany, to różnie bywa.
– A twój mąż też pracuje?
– Nie…. Ciężko tutaj o pracę dla mężczyzn. No i nie zna angielskiego, co utrudnia życie. Czasem tylko znajdzie jakąś robotę, jako tragarz najczęściej. Więc zwykle po chrust chodzi do lasu. To ja zarabiam, ale nie narzekam, nie mam powodów.

W drewnianej chacie Khu poznaję jej męża, małego synka i dwie umorusane bratanice, które nie odstępują mnie na krok. Jemy razem posiłek (ryż + tofu z grzybami i pomidorami = polecam!), oglądamy rysunki 8-letniej córeczki (imponujące, żałuję, że nie zrobiłam ), podziwiamy portret Khu namalowany przez nowozelandzkiego znajomego (Specjalnie mi go przywiózł. Sprzedaje je w swoiej galerii. – mówi z dumą Khu. – Prawda, że świetny?), odwiedzamy szamana, a potem mimo deszczu ruszamy dalej w dół wioski, z powrotem na trasę popularną wśród turystów.

W jednym z domów spotykamy siostrę Khu, której ku mojemu zdziwieniu zupełnie nie rozpoznaję.
Wyglądasz zupełnie inaczej! – tłumaczę dziewczynie ubranej w żółtą koszulkę, kolorową kusą spódniczkę i adidasy. – Zupełnie nie jak Hmong.
Bo ja chciałam być sexy. – ścisza głos dziewczyna.
Sexy? ale przecież Khu tłumaczyła mi, że „sexy” jest wtedy, kiedy zakładasz piękne haftowane rzeczy, dzięki którym wyglądasz jak kwiat.
Taaa…. Ale nie dla turystów. Ja dla turystów chcę być sexy.

Wracając mijamy jeszcze restaurację z informacją o „Hmong Culture Show” , który odbędzie się tego wieczora.
Wiesz, co to jest?! – prycha z pogardą Khu. – To jest po prostu nic. Ani to kultura, ani tym bardziej nie kultura Hmong. Ale wszyscy chcą na nas zarobić, więc z roku na rok do Sapa przyjeżdża coraz więcej Wietnamczyków z Hanoi i otwierają nowe hotele, restauracje, sklepy z rzeczami „made by Hmong” i tak to się kręci. A do nas oczywiście nic nie trafia.

Dlatego trzeba sobie jakoś radzić. Ale nie narzekam.