Przygotowania do dnia Wszystkich Świętych na Filipinach zaczynają się wielkim sprzątaniem na cmentarzach w ostatnim tygodniu października. Trawniki zostają przystrzyżone, w grobowcach bogatszych rodzin robi się gruntowne porządki, a nagrobki maluje się świeżymi farbami w kolorach tęczy.

Im bliżej 1. listopada, tym większy ruch na drogach i lotniskach, bo wielu Filipińczyków pragnie odwiedzić groby swoich najbliższych często oddalone o setki kilometrów lub położone na odległych wyspach. Szczyt tego gorącego okresu, podobnie jak w Polsce, przypada na 31. października, bo wówczas wyruszają w drogę wszyscy ci, którym nie udało się wyjechać wcześniej i skutków bardzo łatwo się domyślić – w przypadku Manili są to dłuższe niż zwykle, bo ciągnące się całymi kilometrami korki na drogach wylotowych. Na cmentarzach panuje coraz większy ruch. Drogi wokół nekropolii zostają zamknięte i policja kieruje ruchem tak, aby jak największej liczbie osób umożliwić dotarcie na miejsce. Część z nich już wówczas odwiedza zmarłych członków rodziny, choć kulminacja przypada na Wszystkich Świętych.

1. listopada jest dniem wolnym od pracy. To wówczas tłumnie udają się na cmentarze, aby ten dzień spędzić z rodziną – tą żyjącą i tymi, którzy odeszli. I tutaj zaczynają się zauważalne różnice – podczas gdy w Polsce najczęściej spędza się nad grobem godzinę, może dwie, w międzyczasie szczękając z zimna zębami i marząc o ciepłej herbacie z cytryną, tak na Filipinach jest to całodzienne spotkanie z bliskimi. Podczas gdy w Polsce jest to dzień zadumy, na Filipinach to czas spędzany na rozmowach, śpiewach, oglądaniu telewizji, graniu w gry i przede wszystkim – na wspólnych posiłkach. Wszystko przy grobach.

To nie do końca tak wygląda. – tłumaczyła mi jednak pracująca u nas Evelyn. – Tradycyjnie odwiedzamy groby wraz z rodziną, aby wspólnie pomodlić się za tych, którzy odeszli, zapalić w ich intencji świeczkę, przynieść im kwiaty i przygotować ich ulubione za życia danie, aby choć raz w roku mieli okazję rozkoszować się swoim przysmakiem. Te telewizje, i śpiewy to coś zupełnie nowego. Niektórzy przychodzą nawet z gitarami, wyobrażasz to sobie? Ale to taka nowa moda, nikt ze starszych pokoleń tego nie rozumie, ani nie pochwala.

Ta „nowa moda” jednak się przyjmuje. Już wczoraj, kiedy udało mi się pojechać na jeden z manilskich cmentarzy, bez trudu dało się zauważyć nie tylko tłumy ludzi, ale również powoli rozsiadające się przy grobach rodziny naprędce instalujące niewielkie telewizory i głośniki. Aby nikt nie zgłodniał podczas tych długich godzin na cmentarzu, wzdłuż głównych alei rozstawiły się setki (nie przesadzam) knajpek i budek z fastfoodami. Nie dało się obok nich przejść niezauważenie, bo jak tylko ktoś pojawiał się w okolicy, sprzedawcy głośno reklamowali swoje produkty krzycząc na przykład „Chicken m'am, Chicken sir” albo „Shwarma m'am, kebab sir” . Oprócz KFC i kebabów bez trudu natknąć się było można na ulubione przez Filipińczyków Jollibee, Dunkin' Donats, Yellowcab pizza, Chowking i dziesiątki marek zupełnie przeze mnie nie kojarzonych, tam występujących na przemian wraz z typowym filipińskim streetfoodem i małymi straganami, na których kupić można było na przykład maski z filmu „Krzyk”, baloniki, stary wosk ze świec na wagę w cenie 12 peso za kilogram i kurczaczki farbowane na kolorowo.

Kiedy odnaleźliśmy w końcu samochód zaparkowany na jednej z wąskich uliczek przekształconej przez jej mieszkańców w płatny parking, wróciliśmy do domu, aby spakować walizkę i dziś wraz z tysiącami Filipińczyków wyjechać z miasta i rozpocząć kolejny w tym roku „długi weekend”. Zaduszki to również wolny dzień od pracy na Filipinach, zatem wracamy dopiero w niedzielę.