To był najsilniejszy , jaki kiedykolwiek przeżyłem. Co prawda zostawił mi dom, ale zniszczył jedną z łodzi. Budowa nowej zajmie pewnie dobre kilka miesięcy… – opowiada z lekkim zażenowaniem Clark Parangue, na co dzień organizujący turystom tzw. , czyli wycieczki łodzią po wysepkach położonych wokół .

Na Busuandze lądujemy dzień wcześniej. Lotnisko działa jak należy, dokładnie tak, jak można się spodziewać miesiąc po tajfunie. Są jakieś braki w dachu jednego z budynków, ale to wszystko, co w pierwszej chwili rzuca się w oczy. Czekając na do Coron widzimy jeszcze trochę zniszczeń w postaci ubytków w okolicznych bambusowych domach i nieuprzątniętych do tej pory gałęzi. Zastanawiam się, skąd wzięły się te wszystkie krążące w sieci informacje o rzekomym zmieceniu lotniska z powierzchni ziemi tudzież jego zamknięciu do odwołania (to na podstawie maili, jakie dostawialiśmy, a nie wyszukań w Google). Kolejne absurdalne dywagacje i plotki wyssane z palca czy niezdrowa ekscytacja tragedią? Bo doprawdy nie rozumiem, w jakim celu ktoś rozgłasza wieści o zamknięciu lotniska, kiedy z łatwością, w tym samym Google, można znaleźć informację, że loty do Coron wznowiono już 11 listopada?

Droga do Coron to mniej więcej pół godziny jazdy samochodem. Przez pastwiska, pola, dżunglę. Przez mękę. Każdy kilometr to kolejne uszkodzone domy. Każdy metr to wyrwane z korzeniami drzewa, połamane bambusy i smętnie opuszczone czapy palm, a wszystko to w otoczeniu soczystej, podeszczowej zieleni. Mijamy pasące się na łące, kozy dzielnie maszerujące uprzątniętą z gałęzi szosą i wracające ze szkoły. Niby codzienne, zwykłe obrazki, a jednak całość robi przygnębiające wrażenie. Takie, że zaczynamy obawiać się, co właściwie zastaniemy na miejscu.

Poranek w osadzie na palach.

Moja cała rodzina uciekła. Schronili się w szkole, tak jak i większość mieszkańców. Sam zostałem pilnować domu. – opowiada dzień później Clark. – To była zupełna katastrofa. Zmiotło nam wszystkie kładki, a woda sięgała prawie do kolan. No i ten wiatr. To on potrzaskał moją łódź.

Nasz hotel na szczęście stoi, ma się dobrze i jest pełen gości, choć prąd jest w nim dopiero drugi dzień. Wcześniej też byli i goście i prąd, ale prąd dla odmiany jedynie z generatora. W mieście spokój, a raczej wielka radość. Jest i wesołe miasteczko i bożonarodzeniowa szopka, a właściwie jedyne w swoim rodzaju przedstawienie z wielbłądami jakby żywcem wziętymi filmu science fiction, spadającym z nieba białym aniołem i trzema królami w roli głównej. Są zatem piski dziewczynek i chłopców, są okrzyki radości, jest wielkie szczęście. Na głównej ulicy otwarte są wszystkie knajpki. I te uliczne serwujące filipińskie specjały i te dla turystów. Podobnie jak otwarte są hotele, guesthous'y, biura turystyczne, sklepy i lokalne targowisko. Podobnie jak otwarte jest wszystko.

Przecież to normalne, że wszystko działa. Dlaczego ma nie działać? – pyta Angelo, kuzyn i pomocnik Clarka.
Bo miesiąc temu przeszedł nad Coron poważny tajfun….
Angelo jedynie wzrusza ramionami.

Wraz z Clarkiem i Angelo płyniemy na island hopping wokół wyspy Coron. Butelki, łki drewna, szmat i inne śmieci widzimy na długo, zanim dopływamy do pięknej rafy koralowej przy Siete Pecados. Nie wygląda to zachęcająco, tym bardziej, że dostrzegamy też jakby plamy ropy. Te wszystkie śmieci na wodzie to prawdopodobnie kawałki zniszczonych łodzi, domów i wszystko to, co z nich wypłynęło podczas tajfunu. Znowu zastanawiamy się, co zastaniemy na miejscu.

Clark i druga z jego łodzi.

Na Siete Pecados jest nieziemsko pięknie. Podobnie jak we wszystkich zakątkach w okolicy wyspy Coron, podobnie jak we wszystkich zatoczkach, jeziorach i maleńkich plażach. Jest dokładnie tak samo rajsko, jak w czasach przed Yolandą. Zachwyca nas każde miejsce i każdy pojedynczy moment.

Ostatniego dnia wybieram się z Clarkiem do jego domu na palach i mam okazję zobaczyć szkody, jakie wyrządził tajfun w okolicy. Zmiecione dachy bambusowych domów to widok nierzadki, choć też i nie tak częsty, jak można by się spodziewać. Ich naprawa, a czasem i odbudowa potrwa przynajmniej kilka miesięcy lub dłużej, bo koszt 150 tys. peso (ok. 10.400 PLN) to dla przeciętnego mieszkańca Coron kwota niebagatelna. Oglądam połamaną łódź Clarka i drewno na budowę nowej.

Tak powolutku, po kawałku zbuduję tę łódź. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to będzie gotowa już w marcu. – marzy głośno Clark.

Oglądam kładkę we wiosce, tę samą, którą zmiótł tajfun i tę samą, którą Clark wraz ze swoimi sąsiadami zaczął odbudowywać i układać od nowa już na kilka godzin po męczących godzinach tajfunu.

Zniszczona łódź Clarka.

Minął już długi miesiąc. Zaczyna się sezon turystyczny, więc musieliśmy wszystko doprowadzić do porządku. Wiesz, czego najbardziej bałem się podczas tego tajfunu? Że przestaną przyjeżdżać turyści. Bo wtedy cała moja rodzina nie miałaby z czego żyć. – opowiada na pożegnanie Clark.

Podczas powrotu widzimy jeszcze wielki magazyn, może halę w szkole, pełen nierozdanych paczek z darami. Na co i na kogo czekają? Nie wiem. Choć nie wiem też, co szokuje mnie bardziej – czy te paczki walające się w Coron czy te wystawione na sprzedaż w sklepach Manili?

Clark we własnej osobie.

Clark jest niezwykle sympatycznym i pracowitym człowiekiem. Jestem pewna, że uda mu się odbudować łódź, choć to niemały koszt (ok. 250 tys. peso, czyli 17 300 PLN). Jeśli macie ochotę mu z tym pomóc, łyńcie z nim na wycieczkę. Dla zainteresowanych kontakt telefoniczny: 093 021 56 577. A jeśli nie chcecie dzwonić, możecie po prostu przy przystani zapytać o Clarka Parangue, na pewno go tam bez problemu znajdziecie.