W boti zatrzymuję się w domu króla Nama Benu. Spotykam go dopiero wieczorem, bo ten spokojny i pełen autorytetu mężczyzna przez osiem dni tygodnia pracuje w polu wraz ze swoimi podwładnymi. Dopiero ostatniego, dziewiątego dnia tygodnia odpoczywa nie opuszczając wioski. Władca Boti uczestniczy w każdym aspekcie życia społeczności, począwszy od ceremonii związanych z narodzinami i nadaniem imienia nowo narodzonemu dziecku aż po pogrzeb i jest niezwykle łagodny dla swoich poddanych. Obowiązujący w Boti dziewięciodniowy tydzień to nie jedyna aberracja od ogólnie przyjętych na świecie zasad, bo wioska to prawdopodobnie jedyne takie miejsce na świcie, w którym ktoś, kto ukradł sąsiadowi, dajmy na to, kurę, dostaje od społeczności jeszcze jedną.
– Bo przecież taka kradzież to przecież najlepszy znak, że kura jest temu komuś z jakiegoś powodu potrzebna. – tłumaczą mi mieszkańcy Boti.
Po prostu staram się być dobrym i sprawiedliwym królem. – dodaje Nama Benu. – Muszę uszczęśliwiać moich poddanych, bo w tym tkwi sekret mojego własnego szczęścia.
To prawda, mieszkańcy Boti sprawiają wrażenie wyjątkowo szczęśliwych i spełnionych.
Jem kolację z przemiłą rodziną króla, przysłuchuję się rozmowom, odpowiadam na pytania niezwykle ciekawego świata królewskiego brata, podziwiam misterną biżuterię i przypatruję się gwiazdom niezwykle jasno świecącym na niebie. Aż w końcu zasypiam ukołysana do snu ciszą.
Budzę się na długo przed wschodem słońca podekscytowana tym, co ma za chwilę nastąpić – po raz pierwszy w życiu będę fotografować rodzinę królewską. Orszak składający się z najbliższej rodziny widzę zanim jeszcze słońce zdąży na dobre rozświetlić mroki tej ciemnej timorskiej nocy. Król, brat, jego kilkuletni wnuczek oraz dwie królewskie siostry dystyngowanie zmierzają w stronę wielkiej ławy, poprawiają włosy, ubrania i już są gotowi.
A zdjęcie, które wtedy zrobiłam, do dziś zdobi ściany królewskiego domu.
Więcej o Timorze Zachodnim przeczytacie w artykule, który opublikowałam na łamach miesięcznika “Podróże” (wydanie 03/2015).