Pewnego dnia, w pewnym golfowym klubie, nowo poznana filipiń znajoma o imieniu Baby zapytała mnie konfidencjonalnym szeptem:

Lubisz słodycze?
Przecież wiadomo… Wystarczy na mnie spojrzeć. – odpowiedziałam równie konfidencjonalnie.
To bardzo dobrze! – zahichotała Baby. I już po chwili stało przede mną kolorowe , najpopularniejszy z filipińskich deserów.

Halo-halo znaczy nie mniej nie więcej niż „mix-mix” albo bardziej po polsku „mieszać-mieszać”, bo cała idea sprowadza się do dokładnego wymieszania wszystkich składników.

Tych ostatnich może być sporo i choć, jak zdążyłam zauważyć, wszystko zależy od inwencji osoby, która przygotowuje halo-halo i od receptury w danym lokalu, najczęściej są to:

– kruszony lód;
– mleko;
– czerwona fasolka,
– słodka kukurydza,
– cukier palmowy,
– karmelizowane ,
– kokos,
– jackfruit znany czasem jako chlebowiec,
– gulaman, czyli różnokolorowe galaretki,
– czasami tapioka,
– kamote, czyli słodkie ziemniaki,
– leche flan, czyli deser mleczno-karmelowy,
– i na to wszystko lody, najczęściej o smaku ube (purple jam podobno znany w Polsce jako pochrzyn skrzydlaty…).

Mieszaj, mieszaj! – pilnowała mnie Baby, żeby na pewno wszystko odbyło się zgodnie z procedurą. – A teraz wypij to wszystko, co zostało na dnie. – poinstruowała, kiedy w naczyniu został jedynie roztopiony lód z mlekiem.

Czy to wszystko zmiksowane razem może dobrze smakować?

Może, ale nie musi. Moim zdaniem wszystko zależy od konkretnego halo-halo – można trafić na deser idealny, a można też na taki, który mimo perfekcyjnego wyglądu będzie smakował w najlepszym wypadku przeciętnie, z czasem zwyczajnie paskudnie.

A Wy lubicie halo-halo?