Jesteś moim pierwszym klientem tego ranka. Ten interes jest dla mnie bardzo ważny, aby przynieść mi szczęście. Nie zawiedź mnie, proszę. Zaoferuj mi dobrą cenę i przynieś mi szczęście. – czytamy na karteczce wręczonej nam przez sympatycznego chińskiego sprzedawcę na Jade Market w Kowloonie.

Starszy pan radzi sobie w ten sposób z brakiem znajomości angielskiego. Ma też kalkulator, na którym w pewnym momencie pokazuje nam cenę za jadeitowe kolczyki, które bardzo mi się podobają. Zakładając, że podana cena jest dużo wyższa od kwoty, którą powinnam zapłacić, wyświetlamy na kalkulatorze mniej więcej jej połowę, na co ku naszemu zaskoczeniu dostajemy w odpowiedzi… kolejną karteczkę, na której tym razem napisano:
Cena, którą mi dałeś nie pokrywa nawet moich kosztów. Proszę zaoferuj mi trochę więcej tak, żebyśmy oboje byli szczęśliwi. Dziękuję za zrozumienie.

W taki sposób z samego rana kupujemy jadeitowe kolczyki i uszczęśliwiamy starszego Chińczyka. Co ciekawe, te kolczyki to jedyna pamiątka przywieziona z Hong Kongu, bo mimo, że tego dnia mamy jeszcze okazję być na Cat Street Market, to nie znajdujemy niczego szczególnego wśród dziesiątek tamtejszych bibelotów. Zresztą podobnie rozczarowuje nas dzień wcześniej Temple Street Night Market, czyli jedyne miejscu, które udaje nam się odwiedzić, kiedy w końcu nabieram sił na tyle, aby zwlec się z łóżka.

O wiele bardziej podoba nam się w klimatycznych świątyniach. Ciekawa jest już Tin Hau mieszcząca się o kilka minut spaceru od naszego hotelu, ale tak naprawdę największe wrażenie robi niepozorna z zewnątrz Man Mo znajdująca się na wyspie , w dzielnicy Shweung Wan. Ta najstarsza i chyba najsławniejsza świątynia w Hong Kongu została zbudowana już w XVIII wieku, a do dnia dzisiejszego można oderwać się od rzeczywistości przebywając w środku i wdychając dym z dziesiątek zawieszonych na suficie wielkich stożkowych kadzideł. A uwierzcie, jest co wdychać.

Gdzieś tam po drodze sprawdzamy pionowość Hong Kongu wybierając się w górę escalatorem (o tym ciekawym rozwiązaniu więcej napiszę następnym razem) i w dół schodami. Gdzieś tam w zamyśleniu stajemy na jednej z licznych kładek obserwując zwykle bardzo zorganizowany . Trzy razy płyniemy promem łączącym Kowloon z wyspą Hong Kong, aby wieczorem, znaleźć się na promenadzie i zobaczyć kolejny całkiem „oklepany” widok w Hong Kongu, czyli Symphony of Light. Ten nieco kiczowaty pokaz świateł rozpoczynający się o godz. 20 przyciąga co wieczór tłumy turystów wyposażonych w aparaty, aparaciki, telefony komórkowe, ipady i wszystko to, na czym można zarejestrować świetlne efekty na dachach wysokich budynków Hong Kongu. Ale co tu dużo mówić i nam niezaprzeczalnie się to podoba.

Zresztą Hong Kong podoba się nam jako całość i to nie tylko dlatego, że dzięki niemu wspomnieliśmy z sentymentem lata wczesnej młodości i ówczesne wyprawy do pełnej ów i tętniącej życiem Zachodniej Europy, gdzie wszystko było łatwiejsze, przyjemniejsze i po prostu dostępne.

I wiemy też, że:

– 4 dni to zdecydowanie za mało, bo potrzebowalibyśmy przynajmniej jeszcze tygodnia, żeby ze spokojem zobaczyć to, co sobie wstępnie zaplanowaliśmy;
– trzeba pojechać raz jeszcze (zarysowują się już nawet pewne plany);
– no i mamy takie jedno małe marzenie, żeby kiedyś móc tam „poprzebywać” dłużej;)

Trzymajcie kciuki!