Umówiony kierowca motorka czekał punktualnie o 8 rano. Zeszłam kilka minut później z nieodłącznym notesem w ręku, a w nim spisaną listą miejsc, które planuję tego dnia zobaczyć i po szybkim „dzień dobry” zaczęłam tłumaczyć, gdzie najpierw, gdzie potem i dlaczego tak, a nie inaczej. Na twarzy mężczyzny momentalnie wymalowała się kompletna dezorientacja i już chwilę później wołał do pomocy znajomą Wietnamkę. To ona wszystko ustaliła na koniec stwierdzając „Wszystko załatwione. A jak będziesz głodna, to pokaż” . Ja z kolei zorientowałam się, że łatwo nie będzie, bo mój kierowca zupełnie nie rozumie angielskiego. Tak nic a nic. A potem pojechaliśmy.
Minęliśmy okolice promenady przy plaży w Nha Trang, potem jakieś większe rondo, przejechaliśmy obok dworca kolejowego i już mknęliśmy w kierunku moich wymarzonych solnych pól odległych od miasta o dobrą godzinę jazdy. Po lewej mignęła kiczowato kolorowa świątynia kaodaistyczna.
– Może chcesz się tu zatrzymać? – zapytał kierowca.
– Pewnie, że tak, ale chyba dopiero wtedy, jak już będziemy wracać…
– Ok, to nawet lepszy pomysł.
Po mniej więcej 45 minutach jazdy zjechaliśmy z końcu z głównej drogi pełnej ciężarówek i autobusów w bardziej przyjemne dla oka i płuc rejony wiejskie, aby ostatecznie dojechać do solnych pól. Niestety, tak jak się tego obawiałam, w związku z obfitymi opadami deszczu, nie było tam tych malowniczych solnych kopczyków, bo cała sól została usypana w jedną wielką górkę i schowana pod deszczem pod wielkimi płachtami.
– A może, jak już tu jesteśmy, to zapytamy kogoś, kiedy jest sens przyjeżdżać?
– Ok, w tamtej budce powinien ktoś być.
„Ktoś” wytłumaczył, że większy sens miałaby druga połowa października, ale później też niekoniecznie, bo znowu będzie padać.
Trzeba było wracać. Po drodze mój kierowca skręcił w lewo, gdzie po chwili naszym oczom ukazała się niewielka buddyjska świątynka.
– Myślisz, że my tak możemy tutaj sobie chodzić?
– Pewnie – odpowiedział mężczyzna – Zapytam dla pewności tego starszego mnicha.
mnich nie miał nic przeciwko, a wręcz z przyjemnością pokazał nam to klimatyczne miejsce i na koniec serdecznie pożegnał.
Przy Po Nagar, hinduistycznych wieżach Czamów wybudowanych pomiędzy VII a XII wiekiem, byliśmy około południa, nic więc dziwnego, że zdecydowaliśmy usiąść na chwilę i wypić zimną kawę.
– Czarną czy z mlekiem? – zapytał Dao, bo już wtedy znałam imię kierowcy.
– Jak najbardziej z mlekiem.
Wietnamska kawa z mlekiem i dużą ilością lodu była jak zwykle wyśmienita.
– A jakie są plany na popołudnie? Jedziemy najpierw do wioski rybackiej, a potem do tych galerii, gdzie chciałaś?
– Nie, nie, najpierw jedziemy na lunch. Potem galerie, a wioska dopiero po południu.
– Dobrze, to daj znać, kiedy chcesz ruszać.
Lunch zjedliśmy osobno, bo kiedy podjechaliśmy do wybranej knajpki, Dao rzucił szybkie „To ty tutaj zostań i zjedz lunch, a ja wrócę za jakiś czas”.
Po południu była jeszcze Long Son Pagoda i wioski rybackie, a do galerii ostatecznie nie trafiliśmy.
– Pokaż, co masz jeszcze na tej swojej liście.
– No te galerie, ale już nie mam siły tam jechać.
– W takim razie zabiorę Cię na prawdziwą wietnamską kawę. – stwierdził Dao i zabrał mnie to klimatycznej lokalnej kawiarni, w której kawa smakowała lepiej niż gdziekolwiek. A kiedy Dao dowiedział się, że następnego dnia o świcie wyjeżdżam, zaoferował się podwieźć mnie na pociąg. Potem sobie jeszcze gawędziliśmy o różnych sprawach, a następnego dnia rano Dao zawiózł mnie na dworzec. Tak po prostu, za darmo.
Bo okazuje się, że nie zawsze potrzebne są słowa. Że wbrew pozorom również bez nich doskonale można porozumieć się z drugim człowiekiem. Że wystarczy tylko chcieć.
A już kiedy zabraknie rąk i gestów, pomoże tłumacz w telefonie;)