– Którą z nich wybrać? – myślałam sobie dzisiaj. – Tę zaplataną czy tę z przyciętym liściem?
Bo wybór palmy to wbrew pozorom sprawa niełatwa. Przynajmniej dla mnie.
Na Filipinach, jak przystało na kraj w znakomitej większości katolicki, obchodzi się nie tylko Wielkanoc, ale również Niedzielę Palmową.
Choć tak naprawdę wszystko zaczyna się dzień wcześniej – już w sobotę. A przynajmniej wtedy właśnie zaczyna się praca przy wyrobie palm z liści drzew kokosowych. Jak to zwykle bywa, przydaje się każda para rąk – tych młodszych, najczęściej wykorzystywanych do sprzedaży palmowych majstersztyków (po 20 peso za sztukę), jak i starszych, bardziej doświadczonych w zaplataniu palmowych wzorów. Pracują całe rodziny, uprzednio przygotowawszy sobie stoisko-domek, aby przed wybranym kościołem móc spędzić odpowiednią ilość czasu i zająć strategiczną pozycję na niedzielę.
W Niedzielę Palmową na ulicach, nie tylko manilskich, korki są jeszcze większe niż zwykle, a im bliżej kościołów, tym bardziej tłoczno i gwarnie. I bardziej zielono, bo Filipińczyków sprzedających palmowe wyroby i tych z powiewającymi zielonymi palmami w dłoniach są setki. Każdy chce poświęcić nowy palmowy nabytek, aby potem zanieść go do domu, gdzie chronić ma całą rodzinę przed… złymi duchami. Dopóki nie uschnie.
– Jakim cudem możecie mieć w Polsce inne palmy? Palma to palma. – wzruszył ramionami Anthony, kiedy podczas oglądania zdjęć z Niedzieli Palmowej na Filipinach, chciałam pokazać mu, jak bardzo różnią się palmy polskie od filipińskich.
– Faktycznie macie zupełnie inne palmy… – pokręcił po chwili z niedowierzaniem głową i dodał. – I te wasze takie jakieś… ładniejsze.
Oceńcie sami.