Dzwoni znienawidzony przeze mnie budzik. Jest ciemno i zimno. Otwieram jedno oko. Próbuję zlokalizować telefon w międzyczasie w pośpiechu szukając porządnego pretekstu, żeby móc go po prostu wyłączyć. I żeby móc jeszcze chwilę pospać zwinięta pod ciepłym kocem. Tak, w szukaniu tego typu pretekstów w godzinach porannych jestem prawdziwą mistrzynią. I już prawie zasypiam, kiedy przypomina mi się, że przecież Rajit, kierowca rykszy, z którym umówiłam się dzień wcześniej, musiał wstać dawno temu i na pewno jest już w drodze.

– Zobaczysz piękny wschód słońca – obiecywał mi poprzedniego wieczora.

Wstaję niechętnie. Na szczęście wcześniej przytomnie spakowałam całą torbę , więc wystarczy tylko kilka chwil porannej toalety i jestem gotowa. Rajit już czeka, zatem ruszamy. Nadal jest ciemno i przeraźliwie zimno. Żałuję, że dzień wcześniej nie kupiłam rękawiczek, bo kostnieją mi ręce. Z braku czapki postanawiam głowę opatulić kawałkiem chusty. Podróż wydaje się trwać nieskończoność, choć zapewne jest to jedynie wrażenie spowodowane moim stanem pseudo-hibernacji. Wysiadamy, idziemy gdzieś pod górę, potykam się o kamienie albo korzenie, bo światło latarek i telefonów okazuje się być niewystarczające.

– Ok, to tutaj. – ocenia w którymś momencie Rajit, a ja z ulgą przysiadam na jednej ze ł. Nadal nic nie widać.

Delikatnie zarysowane kształty drzew dostrzegam dopiero po długiej chwili. Potem zza herbacianych pagórków nieśmiało wyglądają pierwsze promienie wschodzącego słońca, aby już moment później ocieplić całą dolinę swoim światłem. Przed naszymi oczami rozgrywa się prawdziwy spektakl o poranku i dopiero wtedy przestaję żałować, że dałam się namówić na podziwianie wschodu słońca w indyjskim Munnar.

Nie wiem, jak długo siedzimy. Wiem, że przeraźliwe zimno ustępuje miejsca orzeźwiającemu chłodowi poranka, choć mgły nadal miękko otulają zielone herbaciane pagórki. Tymczasem słońce cierpliwie wspina się coraz to wyżej i wyżej nad horyzont. Gdzieś po drodze wypijamy szklaneczkę chai, a potem mijamy odziane w kolorowe sari zbieraczki herbaty z daleka przypominające bardziej egzotyczne motyle. Kobiety zmierzają w kierunku plantacji herbaty. My spacerujemy po górach i dolinach. Po szosach i herbacianych szlakach.

– Tu mieszkam. – stwierdza nieśmiało w którymś momencie Rajit, kiedy przystajemy nieopodal malowniczo położonej wioski tamilskich zbieraczek herbaty.
– Ależ tu u Ciebie pięknie! – stwierdzam z zachwytem.
– A może miałabyś ochotę wypić chai w moim rodzinnym domu?

Oczywiście, że mam ochotę. Zanim jednak docieram do jego domu, chcę pospacerować sobie po wiosce. W ten sposób poznaję niezwykle gościnną rodzinę, dostaję zaproszenie na jeszcze jedną herbatę i robi się tak miło, że niełatwo jest zmobilizować się i ruszyć w drogę. Ale przecież Rajit czeka, a właściwie nie tyle czeka, ile zdążył wszcząć alarm w całej wiosce z powodu mojego „zaginięcia”, więc kiedy mnie w końcu znajduje, na jego twarzy widzę nie tylko uśmiech, ale też wielką ulgę. Pora na kolejną chai, przygotowaną przez mamę Rajita, najlepszą chai, jaką piłam w południowych Indiach. W ich rodzinnym domu, pełnym ów, puszek z przyprawami i barwnych plakatów, czas jakby zatrzymuje się w miejscu. Bo i po co ruszać gdziekolwiek, jeśli można pić chai w obezwładniającej atmosferze bezpieczeństwa. Zostaję na dłużej.

Są oczywiście inne wschody i zachody słońca. Jest sporo herbat wypitych gdzieś w innych domach albo po prostu przy drodze. I dziesiątki, a może setki pysznie zielonych herbacianych pagórków.